Lucyna Olejniczak

Kobiety z ulicy Grodzkiej. Aleksandra


Скачать книгу

pomyślała więc o przerwaniu tej pięknej sceny i powrocie do domu.

      Coś jednak nie dawało jej spokoju.

      O ile dobrze pamiętała z obrazu namalowanego przez babcię Ivonne, Wiktoria miała jasnoblond włosy. Tymczasem widoczna za kontuarem apteki kobieta była zdecydowaną brunetką. Weronika stała zbyt daleko, żeby móc rozpoznać rysy jej twarzy, ale kolor włosów trudno było pomylić. Jeszcze raz chciała jej się przyjrzeć dokładnie, ale witryna apteki nagle pociemniała, a za szybą znów pojawiła się krzywo ustawiona choinka z kłębkami waty, imitującymi śnieg. Piękna wizja rozpłynęła się w mroźnym powietrzu. Weronika otrząs­nęła się i poczuła zimno. Mocniej przytuliła śpiącą w objęciach Emilkę i ruszyła w stronę bramy.

      Kiedy rozebrała córeczkę i ułożyła ją w łóżku, mała poruszyła się nagle i spytała, nie otwierając oczu:

      – Mamusiu, a co ta pani miała w ręce?

      – Jaka pani…? – Wyprostowała się zaskoczona.

      – No ta, z tymi śmiesznymi czarnymi włosami.

      Weronika postanowiła nie dziwić się już niczemu. To, że obie z córką mogły mieć podobne wizje, było jakby normalne. Przynajmniej w tej rodzinie.

      – To była waga apteczna, kochanie.

      – Aha. – Emilka zwinęła się w kłębek, podłożyła skulone dłonie pod brodę i zapadła w spokojny sen.

      ROZDZIAŁ 4

      W Boże Narodzenie przed południem cała rodzina wybrała się na spacer na kopiec Kościuszki. Zwykle chodzili tam w dzień Nowego Roku, tym razem jednak pogoda zachęciła ich do wcześniejszego wyjścia z domu. Nie było chyba nic piękniejszego w Krakowie niż Błonia i kopiec Kościuszki zasypane śniegiem. Zupełnie innym niż ten na ulicach miasta – białym, nierozjeżdżonym przez samochody i nieskalanym, jak na ilustracjach w kolorowych disnejowskich książeczkach, które można było czasami kupić w empiku.

      Paweł chętnie skorzystał z zaproszenia na obiad i spacer. Podczas Wigilii poczuł chyba akceptację rodziców Weroniki. Udało mu się nawet przekonać do siebie Julka – okazało się, że mają podobne poczucie humoru, a także obaj interesują się sportem i motoryzacją. Natomiast pani Maria grzecznie wymówiła się już po pasterce, twierdząc, że nie może się wręcz doczekać, kiedy zasiądzie w swoim fotelu i zacznie czytać książkę, którą dostała w prezencie pod choinkę.

      Śnieg na chwilę przestał padać. Z ulicy Królowej Jadwigi skręcili w lewo i wąską, wiodącą dość stromo w górę drogą zaczęli się wspinać w kierunku kopca. Tutaj było jak na wsi: stały chałupy i małe domki z ogródkami oraz dużo drzew, które pokrywała gruba warstwa szadzi. Przez jakiś czas się nie odzywali, słychać było tylko chrzęst śniegu, przyspieszone oddechy i od czasu do czasu śmiech rozbawionych dzieci. Zarówno Weronika, jak i Matylda nie spuszczały z nich oczu. Kiedy tylko Waldek i Emilka znikali na moment z pola widzenia, natychmiast przywoływały oboje albo prosiły Pawła, aby za nimi poszedł. Mimo że dzisiaj nastrój był bajkowy, wciąż pamiętały o tym, co zdarzyło się w okolicach kopca Kościuszki niemal trzy lata temu. Młody zwyrodnialec, uczeń liceum, zabił tutaj nożem dziecko, które przyszło pozjeżdżać na sankach. Nazywał się Karol Kot i wywołał panikę w całym mieście, bo atakował przypadkowe osoby – zarówno dzieci, jak i staruszki. Mieszkańcy bali się wychodzić z domów. Wprawdzie schwytano go i niedawno został powieszony, ale kto wie, czy nie znalazł równie chorych naśladowców. Weronika nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, że podobny psychopata mógłby teraz obserwować jej dzieci.

      Minęli Cmentarz Salwatorski i kilka minut później zaczęli się wspinać na kopiec.

      Kiedy zdyszani dotarli już na sam szczyt, zobaczyli stamtąd słońce i błękitne niebo. Gęsta mgła rozciągająca się poniżej kopca wyglądała jak mlecznobiałe morze.

      – Ależ tu pięknie – westchnęła Matylda, wspierając się mocno na ramieniu męża. – Ale z roku na rok coraz trudniej mi tu wchodzić. Starość nie radość.

      – Jeśli cię to pocieszy – Julek poklepał ją po dłoni – to mnie też. Z tego wysiłku aż mnie rozbolała głowa.

      – Bardzo mnie to pocieszyło…

      – Do usług.

      Przez chwilę stali w milczeniu, oddychając ciężko.

      – Bardzo cię boli? – Matylda nie wytrzymała.

      – Tak sobie.

      – Teraz cię rozbolała?

      – Nie.

      – To odkąd to masz?

      – Już od Wigilii.

      Spojrzała na niego czujnie.

      – Czemu nic mi nie mówiłeś?

      – A po co miałem mówić? To tylko zwykły ból głowy.

      – Nigdy wcześniej tak długo cię nie bolała.

      – To pewnie ze stresu. Ta wizyta Pawła. A potem ten cholerny Marcin ze swoimi prezentami.

      – Powinieneś iść do lekarza.

      – A może od razu na stół operacyjny?

      – Nie jesteś już młodzieniaszkiem. Kiedy ostatni raz się badałeś?

      – Nie pamiętam. Daj już spokój.

      Wiedziała, że mąż nigdy nie przyznaje się do żadnych dolegliwości. Nienawidził lekarzy, przychodni i szpitali. Źle znosił nawet zwykłe badania okresowe, kiedy pielęgniarka pobierała mu krew albo mierzyła ciśnienie. Był dumny ze swojej dobrej kondycji i nie chciał usłyszeć, że coś mu dolega. Jakby uważał się za niezniszczalnego i zupełnie nie brał pod uwagę, ile ma już lat. Chlubił się tym, że w swoim dorosłym życiu nie spędził nawet jednego dnia w szpitalu.

      Dlatego teraz Matylda poczuła niepokój.

      Jakby coś zimnego dotknęło jej żołądka. Julek przyznał się do słabości – to niebywałe. Musiało go bardzo boleć, skoro o tym wspomniał. I zapewne nie od Wigilii, tylko dłużej, jeśli wziąć poprawkę na jego charakter. Od razu ogarnęły ją czarne myśli, choć racjonalna część umysłu próbowała zbagatelizować ten strach. Ale, jak na złość, Matylda zaczęła sobie przypominać fakty, które do tej pory lekceważyła, a teraz nabierały złowrogiego znaczenia. Choćby to, że Julkowi kilka razy zdarzało się jęczeć przez sen. Często też widziała jego wykrzywioną z bólu twarz, kiedy czytał w kuchni gazetę.

      Proszki przeciwbólowe w szafce.

      Znalazła kiedyś dwa całe opakowania i jedno pus­te. Jeszcze jedno leżało w koszu na śmieci. Spytała o nie. Odpowiedział, że strasznie boli go ząb. Ale do dentysty nie poszedł.

      Skoro cierpiał, musiał być chory. Tylko jak poważnie? Może jest bardzo źle. Matylda próbowała odegnać od siebie tę myśl, ale wracała natychmiast jak uprzykrzony owad. Wyolbrzymiała ten strach, wiedziała o tym. Wszystko przez to, że nie umiała sobie wyobrazić, iż Julkowi mogłoby się coś stać. Zostawiłby ją samą…

      Postanowiła, że w nowym roku zaciągnie męża do lekarza. Choćby się opierał. Ustali termin, stawiając Julka przed faktem dokonanym. Niech już przyjdzie ten styczeń.

      ***

      Weronika dyskretnie spojrzała na matkę. Zauważyła niepokój w jej oczach i postanowiła zbadać sprawę. Okazja nadarzyła się szybko, podczas schodzenia z kopca. Podała Matyldzie rękę, oferując pomoc.

      – Chodź, mamo, podtrzymamy się nawzajem, bo jest ślisko, a panowie będą mieli oko na dzieci.

      Paweł chciał wziąć Emilkę na