Lucyna Olejniczak

Kobiety z ulicy Grodzkiej. Aleksandra


Скачать книгу

Emilka, wciąż krzywiąc śmiesznie nosek. – Ale wtedy tak brzydko nie pachniało.

      Na szczęście ostatnią część jej odpowiedzi zagłuszył dźwięk organów i głośne słowa kolędy Bóg się rodzi. W całej bazylice nagle rozbłysły światła, a podniosły nastrój i radość udzieliły się wszystkim zgromadzonym tam wiernym. Weronika i Paweł spoglądali na siebie dyskretnie, czując, że przy tej okazji rodzi się też coś pięknego między nimi. Matylda pochwyciła ich spojrzenia i uśmiechnęła się w duchu na ten widok.

      Spraw, Panie, żeby moja córka zaznała w końcu szczęścia. Proszę Cię o to gorąco.

      Czuła, że jej modlitwa zostanie wysłuchana.

      Dość już niepowodzeń i nieszczęść w tej rodzinie.

      W końcu czas na odmianę.

      ***

      Po wyjściu z pasterki wszystkich zaskoczył padający gęsto śnieg.

      Grube płatki wirowały w świetle latarń i opadały miękko na ziemię, tworząc niewielkie zaspy. Zachwycone dzieci, które jeszcze chwilę wcześniej niemal zasypiały na stojąco w kościele, teraz rzuciły się biegiem, żeby zgarniać biały puch, skąd się tylko dało. Niestety, pod spodem wciąż było jeszcze słabo zamarznięte błoto, co natychmiast odbiło się na stanie rękawiczek ich obojga. Ale nikt specjalnie nie zwracał na to uwagi. I Weronika, i jej matka wyznawały mało popularną w ich środowisku zasadę, że dziecko może być brudne, byle czuło się szczęśliwe.

      Paweł chętnie odprowadziłby Weronikę i jej rodzinę do domu, najpierw jednak musiał się zająć panią Marią. Starsza kobieta nie mogła przecież wracać sama po nocy, a była już zbyt zmęczona na dodatkowe spacery. Tak więc z żalem pożegnał się ze wszystkimi pod Sukiennicami i obiecał, że z przyjemnością skorzystają oboje z zaproszenia Matyldy na świąteczny obiad następnego dnia.

      – Nie następnego – poprawiła go żartobliwie pani Maria – przecież jest już dobrze po północy, więc to już dzisiaj.

      – No tak, prawda – przyznał. – Trzeba zatem szybciutko iść spać.

      Objął Weronikę i pocałował ją w zimny policzek.

      Poczuła falę szczęścia, rozchodzącą się po całym ciele.

      ***

      Spacer przez uśpione miasto miał w sobie coś magicznego. Padający coraz gęściej śnieg wyciszał odgłos kroków, grubymi czapami pokrywał latarnie i stojące na ulicach samochody. Białe płatki osiadały na rzęsach ludzi, utrudniając widzenie, ale było to przyjemne doznanie. Spod zmrużonych powiek świat wyglądał bajkowo i nierealnie.

      Za grubą szybą wystawową apteki na Grodzkiej majaczyła w półmroku mała choinka, krzywo ustawiona w oknie.

      Nawet na oświetlenie pożałowali, pomyślała ze smutkiem Matylda. Jakby kilka lampek miało zrujnować aptekę… Jak to wszystko inaczej wyglądało za czasów jej dzieciństwa. Na wystawie oprócz choinki z lampkami stał też Mikołaj z workiem prezentów. Zawsze chciała zajrzeć do środka, ale mama nie pozwalała, twierdząc, że to prezenty dla innych ludzi i nie wolno ich przed nimi oglądać.

      Nagle zrobiło jej się smutno, że apteka nie należy już do ich rodziny, a ona sama nie skończyła studiów farmaceutycznych. Jej córce również się to nie udało, chociaż zaczęła przecież studiować. Złe decyzje życiowe sprawiły, że coś odeszło bezpowrotnie, zostawiając za sobą tylko żal i pustkę. Nic już nie będzie takie jak kiedyś. A kiedyś ta apteka była najważniejsza dla rodziny, stanowiła ich dziedzictwo i dumę. I co zostało z owego dziedzictwa?

      Nic.

      Szara, państwowa apteka bez duszy.

      – Idziesz, Nikusiu? – Matylda odwróciła się na widok stojącej na chodniku córki. Julek z Waldkiem zdążyli już wejść do bramy.

      – Nie, mamuś, idźcie sami, ja zaraz dojdę. Jest tak pięknie, że aż szkoda wracać do domu. Zostanę jeszcze przez chwilę. Weź tylko Emilkę.

      – Ja chcę z mamą. – Dziewczynka uczepiła się kurczowo płaszcza Weroniki. Zrobioną na drutach czapkę miała nasuniętą niemal na oczy.

      – Zmarzniesz, kochanie – powiedziała Matylda.

      Ale mała była stanowcza.

      – Nie słyszałaś babciu, że jest pięknie? Ja też chcę to zobaczyć.

      – Spokojnie, mamo – włączyła się Weronika. – Nie będziemy długo, niech ta artystyczna dusza też ponapawa się pięknem.

      Schyliła się nad córką i podniosła ją z lekkim stęknięciem.

      – Chodź tu, mała kluseczko. Jaka ty już jesteś ciężka! Przytul się do mamy, będzie ci cieplej.

      – No dobrze – poddała się Matylda – tylko naprawdę nie siedźcie tu za długo. Nie chciałabym, żebyście się obie przeziębiły.

      – To mimo wszystko była wspaniała Wigilia – stwierdziła Weronika.

      – Też tak myślę.

      – Głównie dzięki tobie, mamo. Jak zawsze nad wszystkim zapanowałaś.

      – Przestań. To nasza wspólna zasługa. A Paweł to bardzo sympatyczny człowiek. Widziałam, jaki jest w ciebie wpatrzony.

      – Naprawdę tak mama uważa? Spodobał się mamie?

      – Naturalnie – odparła Matylda. – Nawet ojciec go zaakceptował. Nie siedźcie tutaj za długo.

      Brama wejściowa zamknęła się za nią z cichym szczękiem.

      ***

      – Gdzie jest to pięknie? – spytała Emilka, wtulona nosem w szyję mamy. – Nic nie widzę.

      – Otwórz szeroko oczy i patrz – odparła Weronika głosem, którym zwykle czytała dzieciom bajki przed snem. – Widzisz, jak jest pięknie, ile napadało śniegu? Wsłuchaj się uważnie, to może nawet usłyszysz dźwięk dzwoneczków.

      – Tak, słyszę – odparła dziewczynka sennym głosem. – To Mikołaj?

      – Nie, skarbie. To sanie, które kiedyś jeździły po tej ulicy. Ciągnęły je konie, a w środku siedzieli opatuleni futrami ludzie. Wszyscy w futrzanych czapkach na głowach. A panie chowały ręce w mufkach, bo jeszcze wtedy nie były w modzie ciepłe rękawice.

      – Muszki?

      – Mufki. To takie futrzane, cieplutkie jakby torebeczki z otworami z obu stron, żeby można było tam wsunąć dłonie.

      – To ja też chcę taką muszkę, znaczy mufkę.

      – Dobrze. Jak chcesz, to mogę ci ją uszyć ze starego futerka z królika. Tego, z którego już wyrosłaś.

      Weronika sama uległa magii swojej opowieści i miała wrażenie, że obie z córką przenoszą się w tę piękną wizję. Wyobraziła sobie, że do jej uszu naprawdę dobiega dźwięk dzwonków, a zza rogu ulicy wyłania się para koni ciągnących olbrzymie sanie. Siedzący na koźle woźnica, podobnie jak w jej opowieści, ma futrzaną czapę na głowie, a cała jego sylwetka ginie pod grubym, obszernym kożuchem.

      Śniegu było dużo więcej niż jeszcze przed chwilą.

      Sanie podjeżdżają pod aptekę i zatrzymują się przed samym wejściem. Konie parskają, woźnica pomaga wysiąść starszej kobiecie, ubranej w ciepłe, sięgające kostek futro i niezbyt pasujący do całości kapelusz z piórami. Słychać delikatny dźwięk dzwoneczka nad drzwiami apteki i klientka wchodzi do środka, tupiąc głośno butami, by w progu otrzepać buty ze śniegu.

      Ciemna jeszcze