Lucyna Olejniczak

Kobiety z ulicy Grodzkiej. Aleksandra


Скачать книгу

Dopiero co zdążyła się rozwieść z jednym draniem, a już wpadła w następny związek. To mnie niepokoi i tyle.

      – Jak to wpadła? Wpada się pod samochód.

      Julek odchrząknął.

      – Znaczy zaangażowała się już.

      – Jakie „już”? – oburzyła się Matylda. – Przypominam ci, że przez cały czas trwania tego małżeństwa nasza córka była wierna Marcinowi. Wierna i tak lojalna, że nawet nam się na niego nie skarżyła. A teraz, po tych wszystkich latach męczarni, odmawiasz jej prawa do szczęścia? Jest wolna, ma dopiero dwadzieścia dziewięć lat i powinna ułożyć sobie życie. Nie utrudniaj jej tego.

      – Zrozum, chcę tylko ją chronić.

      Podobne rozmowy odbyli już kilka, jeśli nie kilkanaście razy i oboje używali ciągle tych samych argumentów. Matylda była zmęczona i zła na męża, że nawet w tej chwili nie może sobie darować. Czyżby na starość robił się marudny i czepliwy?

      – Ma prawie trzydzieści lat i sama o sobie decyduje – powiedziała chłodno. – To nie jest mała dziewczynka, ty nadopiekuńczy tatusiu.

      – Do tej pory jej decyzje nie były zbyt dorosłe ani odpowiedzialne.

      – Nie będziemy teraz o tym rozmawiać. Ten Paweł wygląda na przyzwoitego człowieka, mimo przydługich włosów. Podobno nie pije. Milka, uciekaj mi ze stołu, ty mała złodziejko!

      Julek uniósł obie dłonie w geście poddania się. Nie próbował dalej dyskutować z rozsierdzoną Matyldą, zresztą widać było, że niechętnie, ale przyznaje jej rację. Stanęło w końcu na tym, że postara się być miły dla Pawła, ale tylko dlatego, że to Wigilia. Potem, jak oświadczył stanowczo, okres ochronny się skończy, a on zacznie bacznie obserwować tego mężczyznę. Teraz musieli oboje wracać do gości.

      Matylda obejrzała się jeszcze na męża i mruknęła tak, żeby tylko on mógł ją usłyszeć.

      – I dobrze. Byle dyskretnie i bez włażenia komukolwiek z buciorami do duszy. A teraz wygoń stąd kota i zamknij za sobą dokładnie drzwi.

      ***

      Do salonu weszli już z uśmiechami na twarzach.

      – No to jak, możemy zaczynać? – Matylda spojrzała na wnuki. – Sprawdziliście, czy już pojawiła się pierwsza gwiazdka?

      Dzieci zerwały się z miejsc i podbiegły do okna. Niestety, na zachmurzonym niebie trudno było zauważyć jakąkolwiek gwiazdę.

      – Jest! Tam! – krzyknęła Emilka, wskazując jakiś jasny punkt za oknem. – Ja pierwsza zauważyłam, ja pierwsza!

      – Głupia jesteś, to światełko na wieży kościoła, a nie żadna gwiazda – zgasił ją szybko Waldek. – Dzisiaj nie będzie gwiazd, bo pada deszcz.

      – Kochani. – Pani Maria zauważyła układającą się w podkówkę buzię dziewczynki i szybko podeszła do okna. – Gwiazdy zawsze są, nawet jeśli chwilowo zasłaniają je chmury. Jestem pewna, że jakaś już się pokazała. Chodźcie, może wywołamy je razem siłą woli.

      Po chwili ustalono wspólnie, że na ciemnym niebie pojawił się niewielki prześwit między chmurami i właś­nie tam błysnęła przez moment gwiazda. Można było wreszcie z czystym sumieniem zacząć kolację wigilijną. Matylda przyniosła opłatek na białym talerzyku, każdy odłamał kawałek i wszyscy zaczęli składać sobie wzajemnie życzenia. Jedni cicho, z wymownym spojrzeniem w oczy, inni głośno, z uroczystą powagą. Następnie domownicy i goście zajęli swoje miejsca przy stole. Na samym jego końcu, zgodnie ze zwyczajem, stało puste nakrycie dla niespodziewanego gościa.

      Dzieci zachowywały się grzecznie, nie przestawały jednak obserwować obcego mężczyzny. Najdłużej utrzymywał dystans Waldek, natomiast Emilka dość szybko ośmieliła się i z poważną miną zaczęła wypytywać Pawła, między innymi o to, czy lubi teatr. Ten, uprzedzony o czekających ich jasełkach, potwierdził z całą powagą. Co zresztą wcale nie mijało się z prawdą, bo teatr naprawdę lubił.

      ***

      – Pyszna ta kutia – pochwaliła Matylda, nakładając sobie kolejną porcję na talerz. – Sama nigdy jej nie robiłam, w naszej rodzinie nie było tego zwyczaju. A szkoda, bo to naprawdę dobre. Chyba wejdzie i do naszej tradycji, prawda, dzieci?

      Pełne entuzjazmu potakiwania musiały jej wystarczyć za potwierdzenie. Buzie wnuków były pełne nowego smakołyku.

      Pani Maria była rozpromieniona.

      – Tak, kutia zawsze znajdowała się na naszym stole wigilijnym, odkąd pamiętam. Były też całe, ususzone przedtem, kapelusze grzybów, smażone później jak kotlety. I oczywiście czerwony barszcz. Nawiasem mówiąc, ten jest przepyszny. Wyczuwam w nim smak selera i jeszcze jakichś innych warzyw. Nie licząc czosnku, oczywiście.

      – Tak, dobrze pani wyczuwa – odparła Matylda. – To nasz rodzinny przepis, ale chętnie się nim z panią podzielę. Bo ten barszcz można też pić na surowo, nadaje się nie tylko na zupę.

      – A jakie były zwyczaje świąteczne w pani domu? – Julek nie wydawał się zainteresowany kulinarną stroną Bożego Narodzenia. Zdecydowanie wolał jeść niż słuchać o przepisach na cokolwiek. Twierdził, że takie rozbieranie jego ulubionych potraw na czynniki pierwsze odbiera mu apetyt. Poza tym rozpraszało go dyskretne podkarmianie Milki resztkami ryby pod stołem.

      – No cóż… – zastanowiła się pani Maria – pochodzę z Kresów, więc być może mieliśmy trochę inne tradycje. Pamiętam na przykład, że rodzice kazali nam dmuchać na krzesła i ławy, zanim na nich usiedliśmy do kolacji wigilijnej.

      Zgromadzeni wokół stołu biesiadnicy zastyg­li ze sztućcami w dłoniach, pytająco wpatrując się w starszą panią. Tylko dzieci nie przerwały jedzenia.

      – Podobno, jak opowiadała moja babcia, w Wigilię otwiera się świat pozaziemski i dusze zmarłych odwiedzają wtedy swoich bliskich. Należało więc dmuchnąć na krzesło i przeprosić, gdyby przypadkiem się okazało, że ktoś już tam siedzi.

      Waldek nagle przestał jeść i przesunął się ostrożnie na brzeg krzesła, tak, żeby pozostali tego nie zauważyli. Tylko Emilka siedziała z zadowoloną miną, zupełnie jakby usadowiła się wygodnie na czyichś kolanach. Coś tam nawet mruczała do siebie.

      – Ciekawe zatem, kto jest tu z nami dzisiaj – zastanowiła się Weronika.

      Matylda nie miała żadnych wątpliwości.

      – Pewnie moja mama, obie babcie oraz Mela. No i ciocia Zosia…

      Ciocia Zosia, przyjaciółka Wiktorii, została pochowana zaledwie trzy miesiące wcześniej. Staruszka zmarła spokojnie, w swoim domu, w towarzystwie wiernej gospodyni i swojego syna, który szczęśliwie zdążył wrócić na czas z misji w Afryce. Zmarła nagle, dzień po wizycie Matyldy. Nic wtedy nie wskazywało na to, że koniec nastąpi tak szybko, ale widocznie zmęczone serce nie miało już sił do dalszej pracy.

      – Może tu być również prababcia Hanka, ta, od której to wszystko się zaczęło – dorzuciła Weronika.

      – Zaczyna się robić tłoczno – zauważył Julek. – To Wigilia czy jakiś seans spirytystyczny?

      – Ze wszystkiego musisz kpić, mój najdroższy, sceptyczny małżonku? – upomniała go Matylda.

      – Myślę, że pan Paweł – Julek spojrzał badawczo na młodego mężczyznę – musi się czuć nieco niezręcznie, kiedy słucha o tych wszystkich rodzinnych duchach. Pewnie się zastanawia, dlaczego tu trafił.

      – Wcale nie – zaprotestował antykwariusz, ze zbytnią chyba gorliwością. – To bardzo ciekawe.