Варлам Шаламов

Opowiadania kołymskie


Скачать книгу

długo nie otwie­rał, gdy dostrzegł przez okno tłum aresz­tan­tów zebra­nych przed jego domem. Na koniec Andrie­je­wowi udało się wyja­śnić, o co cho­dzi, i razem ze zwią­za­nym Sztie­mienką i dwoma więź­niami weszli do środka.

      Tej nocy jedli­śmy obiad bar­dzo długo. Andrie­jewa zaś cią­gali na prze­słu­cha­nia. Potem przy­szedł, zarzą­dził wyj­ście do pracy i poszli­śmy.

      W nie­dłu­gim cza­sie Sztie­mienkę ska­zano na dzie­sięć lat za zabój­stwo z zazdro­ści. Kara była mini­malna. Sądzono go w naszej kopalni i po wyroku dokądś go wywie­ziono. Byłych naczel­ni­ków łagrów trzy­mają w takich przy­pad­kach gdzieś oddziel­nie – nikt ich ni­gdy nie spo­ty­kał w zwy­kłych łagrach.

      CIO­CIA POLA

      Ciocia Pola umarła w szpi­talu na raka żołądka w wieku pięć­dzie­się­ciu lat. Sek­cja potwier­dziła dia­gnozę leka­rza, który ją leczył. Zresztą w naszym szpi­talu dia­gnoza pato­lo­giczno-ana­to­miczna rzadko kiedy nie pokrywa się z kli­niczną – tak wła­śnie bywa w naj­lep­szych i naj­gor­szych szpi­ta­lach.

      Nazwi­sko cioci Poli znano tylko w biu­rze. Nawet żona naczel­nika, u któ­rego cio­cia Pola była „sprzą­ta­jącą”, czyli słu­żącą, nie pamię­tała jej nazwi­ska.

      Wszy­scy wie­dzą, kim jest sprzą­ta­jący czy sprzą­ta­jąca, ale nie wszy­scy wie­dzą, kim oni mogą być. Zaufana osoba nie­do­stęp­nego władcy tysięcy ludz­kich ist­nień; świa­dek jego sła­bo­ści i ciem­nych stron jego oso­bo­wo­ści. Czło­wiek zna­jący mniej świe­tlane sekrety jego domu. Nie­wol­nik, ale też nie­od­łączny uczest­nik pod­wod­nej czy pod­ziem­nej wojny domo­wej; uczest­nik lub co naj­mniej obser­wa­tor domo­wych starć. Uta­jony arbi­ter w kłót­niach męża z żoną. Pro­wa­dzący gospo­dar­stwo rodziny naczel­nika, pomna­ża­jący jego bogac­two i to nie tylko przez oszczęd­ność oraz uczci­wość. Pewien sprzą­ta­jący han­dlo­wał dla naczel­nika machor­ko­wymi papie­ro­sami, sprze­da­jąc je więź­niom po dzie­sięć rubli sztuka. Łagrowe biuro miar i wag usta­liło, że do pudełka od zapa­łek wcho­dzi machorki na osiem papie­ro­sów, a „ósemka” machorki to osiem takich pude­łek. Podobne miary ciał syp­kich uży­wane są na 1/8 tery­to­rium Związku Radziec­kiego – w całej Sybe­rii Wschod­niej.

      Nasz sprzą­ta­jący otrzy­my­wał za każdą paczkę machorki sześć­set czter­dzie­ści rubli. Ale i ta liczba nie sta­no­wiła, jak to się mówi, gra­nicy moż­li­wo­ści. Można było nasy­pać nie­pełne pudełko – róż­nica pra­wie nie­zau­wa­żalna, a przy tym nikt nie zechce kłó­cić się ze sprzą­ta­jącym naczel­nika. Można „zawi­jać” cień­sze papie­rosy. Cały skręt to dzieło rąk i sumie­nia sprzą­ta­ją­cego. Nasz sprzą­ta­jący odku­po­wał od naczel­nika machorkę po pięć­set rubli za paczkę, a stucz­ter­dzie­sto­ru­blowa róż­nica tra­fiała do jego kie­szeni.

      Gospo­darz cioci Poli nie han­dlo­wał machorką i w ogóle nie zda­rzało jej się zaj­mo­wać żad­nymi ciem­nymi spraw­kami. Cio­cia Pola była dosko­nałą kucharką, a sprzą­ta­jący, któ­rzy posia­dali wie­dzę kuli­narną, cenieni byli szcze­gól­nie wysoko.

      Cio­cia Pola mogła – i rze­czy­wi­ście podej­mo­wała się – urzą­dzić kogo chciała z roda­ków-Ukra­iń­ców: zała­twić lżej­szą pracę lub włą­czyć do jakiej­kol­wiek listy na zwol­nie­nie. Pomoc cioci Poli dla nich była naprawdę poważna. Nato­miast innym nie poma­gała, chyba tylko wspie­rała radą.

      Cio­cia Pola pra­co­wała u naczel­nika siódmy rok i myślała, że wszyst­kie swoje dzie­sięć „rokiw” prze­żyje dostat­nio.

      Cio­cia Pola była prze­zor­nie bez­in­te­re­sowna i słusz­nie uwa­żała, że jej obo­jęt­ność na poda­runki i pie­nią­dze nie może nie przy­paść do gustu naczel­ni­kowi. Przy­pusz­cze­nia jej spraw­dziły się. Była swoim czło­wie­kiem w rodzi­nie naczel­nika i zapla­no­wany już został spo­sób jej zwol­nie­nia – miała figu­ro­wać na liście pra­cow­ni­ków kopalni, gdzie pra­co­wał brat naczel­nika, jako łado­waczka samo­cho­dów cię­ża­ro­wych, a kopal­nia wystą­pi­łaby o jej zwol­nie­nie.

      Jed­nak cio­cia Pola zacho­ro­wała, czuła się coraz gorzej i odwie­ziono ją do szpi­tala. Lekarz naczelny przy­dzie­lił cioci Poli oddzielną izbę szpi­talną. Dzie­sięć pół­tru­pów wywle­czono na zimny kory­tarz, aby zwol­nić miej­sce dla sprzą­ta­ją­cej naczel­nika.

      Szpi­tal oży­wił się. Każ­dego dnia po połu­dniu zajeż­dżały wil­lisy, pod­jeż­dżały cię­ża­rówki; z kabin wycho­dziły damy w kożu­chach i woj­skowi – wszy­scy spie­szyli do cioci Poli. I cio­cia Pola każ­demu obie­cy­wała: jeżeli wyzdro­wieje, to szep­nie słówko naczel­ni­kowi.

      W każdą nie­dzielę wjeż­dżała w szpi­talne wrota limu­zyna ZIS-110 – to przy­wo­żono cioci Poli paczkę i kartkę od żony naczel­nika. Cio­cia Pola prze­ka­zy­wała wszystko sani­ta­riusz­kom; popró­buje łyżeczkę i oddaje. Ona znała swoją cho­robę.

      Ale przyjść do zdro­wia cio­cia Pola nie mogła. I oto kie­dyś w szpi­talu poja­wił się z kartką od naczel­nika nie­zwy­kły gość: ojciec Piotr (tak przed­sta­wił się dys­po­zy­to­rowi). Oka­zało się, że cio­cia Pola chce się wyspo­wia­dać. Tym nie­zwy­kłym gościem był Pietka Abra­mow. Znali go wszy­scy. Leżał parę mie­sięcy wcze­śniej w tym samym szpi­talu. A teraz był to ojciec Piotr.

      Wizyta świą­to­bli­wego poru­szyła cały szpi­tal. Oka­zało się, że w naszej kra­inie są duchowni! I spo­wia­dają chęt­nych! W naj­więk­szej sali szpi­talnej, sali nr 2, gdzie zawsze ktoś z cho­rych opo­wia­dał pomię­dzy obia­dem i kola­cją jakieś histo­rie gastro­no­miczne – nie dla polep­sze­nia ape­tytu w każ­dym razie, a z potrzeby wygłod­nia­łego czło­wieka, dla pobu­dze­nia emo­cji zwią­za­nych z odży­wia­niem – w tej sali mówiono tylko o spo­wie­dzi cioci Poli.

      Ojciec Piotr ubrany był w buszłat, a na gło­wie miał czapkę. Wato­wane spodnie wpusz­czone były w cho­lewy sta­rych kirzo­wych butów. Włosy ostrzy­żone krótko – jak na osobę duchowną przy­stało – znacz­nie kró­cej niż włosy ele­gan­tów lat pięć­dzie­sią­tych. Ojciec Piotr roz­piął buszłat i wato­waną kurtkę-tie­ło­griejkę, uka­zu­jąc nie­bie­ską koso­wo­rotkę i wielki krzyż na piersi. Nie był to pro­sty krzyż, lecz kru­cy­fiks; wyko­nany ręcz­nie, umie­jęt­nie, ale bez nie­zbęd­nych narzę­dzi.

      Ojciec Piotr wyspo­wia­dał cio­cię Polę i odszedł. Dłuż­szy czas stał przy dro­dze, pod­no­sząc ręce do nad­jeż­dża­ją­cych cię­ża­ró­wek. Dwa samo­chody prze­je­chały, nie zatrzy­mu­jąc się. Wtedy ojciec Piotr wyjął zza pazu­chy przy­go­to­wa­nego skręta, pod­niósł go nad głową i od razu pierw­sza z nad­jeż­dża­ją­cych maszyn przy­ha­mo­wała, a kie­rowca gościn­nie otwo­rzył drzwi szo­ferki.

      Cio­cia Pola zmarła i pocho­wano ją na szpi­tal­nym cmen­ta­rzu. Był to duży cmen­tarz u pod­nóża góry (cho­rzy mawiali zamiast „umrzeć” – „tra­fić pod sopkę”), two­rzący łuk z brat­nich mogił „A”, „B”, „C”, „D”; kilka sze­re­gów poje­dyn­czych mogił umiej­sco­wiono na cię­ci­wach łuku. Na pogrze­bie cioci Poli nie było ani naczel­nika, ani jego żony, ani ojca Pio­tra. Obrzą­dek pogrze­bowy odbył