Варлам Шаламов

Opowiadania kołymskie


Скачать книгу

powie­dziano mu coś szep­tem na ucho.

      Usta­wiano się w sze­regi, gdy do Pła­to­nowa pod­szedł ten wysoki chło­pak.

      – Nie mów Fie­dii, że cię ude­rzy­łem. Ja, bratku, nie wie­dzia­łem, żeś ty opo­wia­dacz.

      – Nie powiem – odrzekł Pła­to­now.

      TATAR­SKI MUŁŁA I CZY­STE POWIE­TRZE

      Taki upał pano­wał w wię­zien­nej celi, że nie widać było ani jed­nej muchy. Ogromne, okra­to­wane żela­zem okna otwarte były na oścież, ale nie dawało to żad­nej ulgi – roz­pa­lony asfalt wię­zien­nego podwórca wysy­łał w górę fale gorąca i w celi było nawet cie­plej niż na zewnątrz. Zrzu­cono wszystką odzież i setki nagich ciał, bucha­ją­cych cięż­kim, wil­got­nym żarem, wier­ciło się na pod­ło­dze, ocie­ka­jąc potem – na narach było zbyt gorąco. Więź­nio­wie usta­wiali się w samych kale­so­nach w cza­sie komen­danc­kich apeli, godzi­nami ster­czeli w ustę­pach pod­czas „zała­twia­nia potrzeby”, pole­wa­jąc się wodą z umy­walni. Poma­gało to jed­nak nie na długo. Ci, któ­rzy z powodu cia­snoty zmu­szeni byli leżeć pod pry­czami, stali się nagle posia­da­czami naj­lep­szych miejsc. Żar­to­wano, w związku z nie­unik­nio­nym przy­go­to­wy­wa­niem się do „odle­głych obo­zów” – żarty były po wię­zien­nemu ponure – że to tor­tura pary przed tor­turą mrozu.

      Tatar­ski mułła, wię­zień znaj­du­jący się w śledz­twie doty­czą­cym słyn­nej sprawy „Wiel­kiej Tata­rii”, o któ­rej wie­dzie­li­śmy o wiele wcze­śniej, nim wspo­mniały o niej gazety, silny jesz­cze sześć­dzie­się­cio­la­tek o typie san­gwi­nika, z potężną pier­sią pokrytą siwymi wło­sami i żywym spoj­rze­niu ciem­nych oczu, mówił nie­ustan­nie, wycie­ra­jąc mokrą szmatą łysą, lśniącą czaszkę.

      – Byle tylko nie roz­strze­lali. Dadzą dzie­sięć lat, głup­stwo. Taki wyrok prze­ra­zić może tylko tego, kto zbiera się żyć do czter­dziestki. A ja mam zamiar dożyć osiem­dzie­się­ciu lat.

      (Mułła, wra­ca­jąc ze „spa­ceru”, wbie­gał na czwarte pię­tro bez żad­nej zadyszki).

      – Jeżeli dadzą wię­cej niż dzie­sięć – cią­gnął swoje wywody – to w wię­zie­niu zdo­łam prze­żyć dwa­dzie­ścia lat. A w łagrze – tu mułła zamilkł – na czy­stym powie­trzu, to dzie­sięć.

      Przy­po­mnia­łem sobie dzi­siaj tego rzeź­wego, mądrego mułłę, gdy ponow­nie czy­ta­łem Wspo­mnie­nia z domu umar­łych. Mułła wie­dział, co to jest „czy­ste powie­trze”.

      Miko­łaj Moro­zow i Wiera Figner prze­by­wali w Twier­dzy Pie­tro­paw­łow­skiej, przy nad­zwy­czaj sro­gim reżi­mie, przez dwa­dzie­ścia pięć lat i wyszli na wol­ność jako ludzie cał­ko­wi­cie zdolni do pracy. Wiera Niko­ła­jewna, nie zmu­sza­jąc się do tego, zna­la­zła w sobie siły do dal­szej aktyw­nej pracy dla rewo­lu­cji, a potem napi­sała wie­lo­to­mowe wspo­mnie­nia o prze­by­tych okru­cień­stwach. Miko­łaj Alek­san­dro­wicz z kolei napi­sał sze­reg zna­nych prac nauko­wych (któ­rych zasad­ni­czy trzon stwo­rzył jesz­cze w twier­dzy) i oże­nił się z miło­ści z jakąś gim­na­zja­listką.

      W łagrze, aby stać się „docho­diagą” – cie­niem czło­wieka, młody, zdrowy czło­wiek roz­po­czy­na­jący swą karierę w wyro­bi­sku na „czy­stym powie­trzu” potrze­buje nie mniej niż dwa­dzie­ścia do trzy­dzie­stu dni przy szes­na­sto­go­dzin­nej pracy bez wol­nych dni, przy sta­łym gło­dzie, porwa­nej odzieży i noc­le­gach w dziu­ra­wych bre­zen­to­wych namio­tach na sześć­dzie­się­cio­stop­nio­wym mro­zie; bijący dzie­sięt­nicy, bijący sta­ro­sto­wie-kry­mi­na­li­ści, bijący kon­wo­jenci – przy­spie­szają nieco ten pro­ces. Spraw­dzono to wie­lo­krot­nie. Bry­gady roz­po­czy­na­jące sezon wydo­by­wa­nia złota i noszące imiona swo­ich bry­ga­dzi­stów nie zacho­wują w skła­dzie do końca sezonu ani jed­nego czło­wieka z tych, któ­rzy go roz­po­czy­nali. Oczy­wi­ście oprócz samego bry­ga­dzi­sty, sprzą­ta­ją­cego i jesz­cze kogoś z oso­bi­stych przy­ja­ciół bry­ga­dzi­sty. Pozo­stały skład bry­gady zmie­nia się kil­ka­krot­nie w ciągu lata. Kopal­nia złota nie­ustan­nie wyrzuca ludz­kie odpady pro­duk­cji do szpi­tali, do tak zwa­nych bry­gad ozdro­wień­czych, do mia­ste­czek inwa­lidz­kich i na brat­nie cmen­ta­rze.

      Sezon wydo­byw­czy roz­po­czyna się pięt­na­stego maja, a koń­czy pięt­na­stego wrze­śnia. O pracy w zimie nie ma nawet co mówić. Wraz ze zbli­ża­ją­cym się latem pod­sta­wowe bry­gady do pracy for­muje się z ludzi nowych, któ­rzy jesz­cze nie zimo­wali.

      Więź­nio­wie, po otrzy­ma­niu swo­jego „ter­minu”, rwali się z wię­zie­nia do łagru. Tam praca, wiej­skie powie­trze, przed­ter­mi­nowe zwol­nie­nia, moż­li­wość kore­spon­den­cji i paczek od rodziny, moż­li­wość zaro­bie­nia pie­nię­dzy. Czło­wiek zawsze wie­rzy w to, co lep­sze. Przy szcze­li­nach w drzwiach wagonu towa­ro­wego, któ­rym wie­ziono nas na Daleki Wschód, bez prze­rwy tło­czyli się pasa­że­ro­wie wię­zien­nego etapu, z upo­je­niem wdy­cha­jąc poru­szane prze­jaz­dem pociągu chłodne, prze­sy­cone zapa­chem polnych kwia­tów powie­trze łagod­nego wie­czoru. Było ono odmienne od gęstego, pach­ną­cego kar­bo­lem i ludz­kim potem powie­trza wię­zien­nej celi, tak znie­na­wi­dzo­nej przez wiele mie­sięcy śledz­twa. W celach tych zosta­wiano wspo­mnie­nia poni­żeń i znie­wag, wspo­mnie­nia, któ­rych nie chciano zacho­wać.

      Ludzie pro­sto­dusz­nie wyobra­żali sobie, że wię­zie­nie śled­cze jest naj­bar­dziej okrut­nym prze­ży­ciem, które tak gwał­tow­nie obró­ciło wni­wecz ich egzy­sten­cję. W szcze­gól­no­ści aresz­to­wa­nie stało się nie­sły­cha­nie sil­nym wstrzą­sem moral­nym. Teraz, wyrwaw­szy się z wię­zie­nia, pod­świa­do­mie chcieli uwie­rzyć w wol­ność, cho­ciażby względną, ale jed­nak wol­ność, i życie bez prze­klę­tych krat, bez obra­ża­ją­cych i poni­ża­ją­cych prze­słu­chań. Roz­po­czy­nało się nowe życie, bez tego napię­cia woli, koniecz­nego w cza­sie prze­słu­chań w śledz­twie. Głę­boką ulgę spra­wiała im świa­do­mość tego, że otrzy­many wyrok pozwala nie myśleć, co aku­rat należy mówić śled­czemu, że nie trzeba ukła­dać życio­wych pla­nów, nie trzeba wal­czyć o kawa­łek chleba – pod­dani bowiem zostali cudzej woli, bez moż­li­wo­ści żad­nej zmiany ani opusz­cze­nia tej drogi – wyzna­czo­nej przez błysz­czące tory – powoli, lecz nie­ustę­pli­wie wio­dą­cej na pół­noc.

      Pociąg szedł na spo­tka­nie zimie. Każda noc była chłod­niej­sza od poprzed­niej, a zie­lone, grube liście topoli pocią­gnięte już były bladą żół­ci­zną. Słońce prze­stało już tak jaskrawo świe­cić ani tak nie grzało; jak gdyby jego zło­ci­sta moc została pochło­nięta przez liście topoli, klo­nów, brzóz i osik. Liście same jarzyły się zło­ci­stym świa­tłem. A blade, ane­miczne słońce, skry­wa­jące się przez więk­szą część dnia za cie­płymi chmur­kami, od któ­rych jesz­cze nie pach­niało śnie­giem, nie potra­fiło nawet ogrzać wago­nów. Ale i do śniegu nie było już tak daleko.

      Punkt tran­zy­towy to jesz­cze jeden ele­ment „mar­szruty” wio­dą­cej na Pół­noc. Dale­ko­wschod­nia zatoka powi­tała ich nie­wielką zamie­cią. Śnieg jesz­cze się nie trzy­mał