Варлам Шаламов

Opowiadania kołymskie


Скачать книгу

Teraz są syci i już wcale nie będą pra­co­wać. Dopóki nie prze­mar­zną. Wtedy poma­chają łopa­tami. A kar­mić ich nie ma sensu. Sfra­je­ro­wa­łeś mocno z tym obia­dem. Za pierw­szym razem wyba­cza się. Wszy­scy­śmy byli takimi samymi jele­niami.

      – Nie wie­dzia­łem, że to takie gady – powie­dział wycho­wawca.

      – Na drugi raz będziesz wie­rzyć star­szym. Jed­nego już dzi­siaj zastrze­lono. Nie­rób – fiłon. Pół roku na darmo jadł pań­stwowy chleb. Powtórz to – fiłon!

      – Fiłon – powtó­rzył wycho­wawca.

      Sta­łem tuż obok, ale naczal­stwo nie krę­po­wało się mną. Mia­łem legalny powód ocze­ki­wa­nia – bry­ga­dzi­sta powi­nien mi przy­pro­wa­dzić innego towa­rzy­sza pracy. Przy­pro­wa­dził Łupi­łowa – byłego pomoc­nika pro­ku­ra­tora gene­ral­nego ZSRR. I zaczę­li­śmy wspól­nie nasy­py­wać do skrzyń wysa­dzone wybu­chem i roz­kru­szone kamie­nie – robić to, co robi­łem razem z sek­cia­rzem.

      Powra­ca­li­śmy zna­jomą drogą, jak zawsze, nie wyko­naw­szy normy, ani nie trosz­cząc się o nią. Ale wyda­wało się, że mar­z­li­śmy tro­chę mniej niż zazwy­czaj.

      Sta­ra­li­śmy się pra­co­wać, ale zbyt wiele dzie­liło nasze życie od tego, co można wyra­zić w licz­bach, w tecz­kach, w pro­cen­tach planu. Liczby były bluź­nier­stwem. Ale na jakąś godzinę, na jakąś chwilę nasze siły – duchowe i fizyczne – okrze­pły po tym noc­nym obie­dzie.

      I zimno mi się zro­biło, gdy odga­dłem i zro­zu­mia­łem, że ten nocny obiad przy­spo­rzył sił sek­cia­rzowi do samo­bój­stwa. To była wła­śnie ta por­cja kaszy, któ­rej bra­ko­wało mojemu towa­rzy­szowi w pracy, ażeby zde­cy­do­wać się umrzeć. Cza­sem czło­wiek powi­nien się spie­szyć, żeby nie utra­cić woli śmierci.

      Jak zawsze okrą­ży­li­śmy pie­cyk. Tylko nie było komu śpie­wać hym­nów. I byłem bodaj nawet rad – że zapa­no­wała cisza.

      CHLEB

      Ogromne, dwu­skrzy­dłowe drzwi roz­warły się i do eta­po­wego baraku wszedł roz­dawca. Sta­nął w sze­ro­kim paśmie poran­nego świa­tła, odbi­ja­nego przez nie­bie­skawy śnieg. Ze wszyst­kich stron spo­glą­dało na niego dwa tysiące oczu: z dołu – spod nar, na wprost, z boku, z góry – z wyso­ko­ści trój­pię­tro­wych nar, dokąd wdra­pali się po dra­bince ci, co jesz­cze zacho­wali siły. Dzi­siaj był dzień śle­dziowy i za roz­dawcą nie­siono ogromną tacę z dykty, ugi­na­jącą się pod górą śle­dzi, poprze­ci­na­nych na pół. Za tacą szedł dyżurny nad­zorca w bia­łym, błysz­czą­cym jak słońce pół­ko­żuszku z gar­bo­wa­nej owczej skóry. Śle­dzie wyda­wano rano – co drugi dzień po poło­wie. Jakie tu prze­pro­wa­dzono obli­cze­nia doty­czące ilo­ści białka i kalo­rii – tego nikt nie wie­dział i nikt zresztą nie inte­re­so­wał się tego rodzaju scho­la­styką.

      Szept setek ludzi powta­rzał jedno i to samo słowo: ogonki. Jakiś mądry naczel­nik, bio­rąc pod uwagę psy­cho­lo­gię aresz­tan­tów, zarzą­dził, aby wyda­wano jed­no­cze­śnie albo głowy śle­dzi, albo ogony. Zalety jed­nych i dru­gich zostały już wie­lo­krot­nie prze­dys­ku­to­wane: w ogon­kach było chyba wię­cej rybiego mięsa, ale za to głowa dawała znacz­nie wię­cej zado­wo­le­nia: wysy­sano skrzela, wyja­dano rybi mózg. Śle­dzie wyda­wano nie­opra­wione i wszyst­kim to doga­dzało: prze­cież jedli je z ośćmi, ze skórą. Żal, że to nie głowy, prze­mknął i znikł: ogonki były fak­tem, zostały dane. A do tego taca już się zbli­żała i miała nastą­pić naj­bar­dziej dener­wu­jąca chwila – jakiej wiel­ko­ści kawa­łek się trafi – nie można było go zamie­nić ani zapro­te­sto­wać – wszystko było na los szczę­ścia – wycią­gniętą kartą w tej roz­grywce z gło­dem. Czło­wiek nie­uważ­nie dzie­lący śle­dzie na por­cje nie zawsze rozu­mie (albo szybko zapo­mniał), że dzie­sięć gra­mów wię­cej czy mniej – dzie­sięć gra­mów, tak na oko – może dopro­wa­dzić do dra­matu, być może nawet do krwa­wego dra­matu. A o łzach nawet nie warto mówić. Łzy się czę­sto zda­rzają, wszy­scy je rozu­mieją i nikt się nie śmieje z pła­czą­cego.

      Zanim roz­dawca się zbli­żył, każdy już wyli­czył, jaki wła­śnie kawa­łek zosta­nie mu podany przez tę obo­jętną rękę. Każdy zdą­żył już się zmar­twić, ucie­szyć, przy­go­to­wać na cud i zna­leźć na kra­wę­dzi roz­pa­czy, jeżeli pomy­lił się w swo­ich spiesz­nych obli­cze­niach. Nie­któ­rzy przy­my­kali oczy, nie panu­jąc nad zde­ner­wo­wa­niem, aby otwo­rzyć je dopiero wtedy, gdy roz­dawca szturch­nie, poda­jąc przy­dzie­loną por­cję. Schwy­ciw­szy śle­dzia brud­nymi pal­cami, gła­dząc go i przy­ci­ska­jąc szybko i deli­kat­nie, żeby oce­nić, jaki kawa­łek się tra­fił – chudy czy tłu­sty (zresztą śle­dzie z Morza Ochoc­kiego nie bywają tłu­ste i ten ruch pal­ców to także ocze­ki­wa­nie na cud), nie mogą się powstrzy­mać, żeby nie obrzu­cić szyb­kim spoj­rze­niem rąk tych, co się znaj­dują obok i co rów­nież gła­dzą i ści­skają swe por­cje, bojąc się zbyt spiesz­nie prze­łknąć ten maleńki ogo­nek. Nie zja­dają śle­dzia od razu. Liżą, liżą, aż ogo­nek po tro­chu wyśli­zguje się z pal­ców i znika. Pozo­stają ości, prze­żu­wane ostroż­nie i deli­kat­nie, aż roz­tają i znikną. Potem biorą się do chleba – pięć­set gra­mów wydaje się z rana na cały dzień – odszczy­pują go po kawa­łeczku i wsu­wają do ust. Wszy­scy zja­dają cały chleb od razu – dzięki temu nikt go nie ukrad­nie i nie odbie­rze, a i tak nie star­cza siły woli, aby go zosta­wić na póź­niej. Nie należy się tylko spie­szyć, nie należy zapi­jać wodą, nie należy go prze­żu­wać. Trzeba go ssać jak cukier, jak lan­drynkę. Potem można wziąć kubek her­baty – cie­pła­wej wody, zabar­wio­nej paloną chle­bową skórką.

      Zje­dzony został śledź, zje­dzony chleb, wypita her­bata. Od razu robi się gorąco i nie chce się ni­gdzie iść, tylko poło­żyć, ale już trzeba się odzie­wać – nacią­gać na sie­bie obe­rwany waciak, który był twoją koł­drą, pod­wią­zać sznur­kiem pode­szwy do porwa­nych burek z piko­wa­nej waty, do burek, które słu­żyły ci za poduszkę, i trzeba się spie­szyć, gdyż drzwi już otwarto na oścież i za ogro­dzo­nym kol­cza­stym dru­tem pla­cy­kiem ocze­kują kon­wo­jenci z psami.

      Odby­wamy kwa­ran­tannę, tyfu­sową, ale nie dają nam próż­no­wać. „Gonią” nas do pracy – nie według list, a cał­kiem po pro­stu odli­czają piąt­kami w bra­mie. Ist­nieje spo­sób, dosta­tecz­nie pewny, ażeby każ­dego dnia tra­fić do względ­nie korzyst­nej pracy. Trzeba tylko cier­pli­wo­ści i opa­no­wa­nia. Korzystna praca – to zawsze taka, do któ­rej biorą mało ludzi – dwóch, trzech, czte­rech. Praca, do któ­rej biorą dwu­dzie­stu, trzy­dzie­stu, stu – to praca na pewno ciężka, naj­czę­ściej roboty ziemne. I cho­ciaż aresz­tan­tom ni­gdy zawczasu nie podają miej­sca pracy – dowia­dują się o tym w dro­dze – suk­ces w tej strasz­nej lote­rii przy­pada w udziale ludziom odzna­cza­ją­cym się cier­pli­wo­ścią. Należy prze­ci­skać się do tyłu, do cudzych sze­re­gów, odcho­dzić na bok i rzu­cać się do przodu, kiedy usta­wiają małą grupkę. Nato­miast dla dużych grup naj­bar­dziej korzystna praca – to prze­bie­ra­nie warzyw w maga­zy­nie, pie­kar­nia, jed­nym sło­wem, te wszyst­kie miej­sca, gdzie praca wiąże się z żyw­no­ścią, czy to w sta­nie suro­wym, czy też nada­ją­cym się do