Варлам Шаламов

Opowiadania kołymskie


Скачать книгу

mię­dzy sobą zatłusz­czoną poduszkę, grali w karty. Kop­cący kaga­nek drgał i wydłu­żał swoim pło­mie­niem chy­bo­tliwe cie­nie gra­ją­cych.

      Pła­to­now przy­siadł na skraju pry­czy. Czuł łama­nie w bar­kach, a kolana i mię­śnie drżały. Dopiero dziś rano przy­wie­ziono go do Dżan­chary i był to jego pierw­szy dzień pracy. Na pry­czach nie było wol­nego miej­sca. Jak wszy­scy wyjdą, to się położę – pomy­ślał Pła­to­now i zaczął drze­mać.

      Na górze skoń­czono grać. Czar­no­włosy czło­wiek z wąsi­kiem i dłu­gim paznok­ciem na lewym małym palcu prze­wa­lił się na skraj pry­czy.

      – Zawo­łaj no tego „Iwana Iwa­no­wi­cza” – powie­dział.

      Kuk­sa­niec w plecy obu­dził Pła­to­nowa.

      – Ty, wołają cie­bie.

      – No, gdzież on jest, ten Iwan Iwa­no­wicz?! – wołano z gór­nej pry­czy.

      – Ja nie jestem Iwan Iwa­no­wicz – powie­dział Pła­to­now, mru­żąc oczy.

      – Fie­dieczka, on nie idzie!

      – Jak to nie idzie?

      Wypchnięto Pła­to­nowa na świa­tło.

      – Czy ty myślisz żyć? – spy­tał cicho Fie­dia, krę­cąc przed oczyma Pła­to­nowa odho­do­wa­nym, brud­nym paznok­ciem.

      – Myślę – odpo­wie­dział Pła­to­now.

      Silne ude­rze­nie pię­ścią w twarz zwa­liło go z nóg. Pła­to­now pod­niósł się i wytarł krew ręka­wem.

      – Tak nie można odpo­wia­dać – dobro­tli­wie wyja­śnił Fie­dia. – Czyżby was, Iwa­nie Iwa­no­wi­czu, tak w insty­tu­cie uczono odpo­wia­dać?

      Pła­to­now mil­czał.

      – Idź, bydlaku – wyce­dził Fie­dia. – Idź i kładź się przy kiblu. Tam będzie twoje miej­sce. A jeśli będziesz krzy­czeć, zadu­simy.

      To nie była czcza pogróżka. Dwu­krot­nie na oczach Pła­to­nowa w rezul­ta­cie jakichś wła­snych zło­dziej­skich pora­chun­ków duszono ludzi ręcz­ni­kiem… Pła­to­now poło­żył się na śmier­dzą­cych deskach.

      – Ale nudno, kole­dzy! – powie­dział Fie­dia, zie­wa­jąc. – Cho­ciażby który pięty poskro­bał, czy co…

      – Maszka, hej, Maszka, chodź skro­bać pięty Fie­dieczce!

      W smu­dze świa­tła poja­wił się Maszka, blady, ład­niutki, osiem­na­sto­letni zło­dzie­ja­szek. Zdjął z nóg Fie­dieczki zno­szone, żółte pół­bu­ciki, ostroż­nie ścią­gnął brudne, porwane skar­petki i uśmie­cha­jąc się, zaczął skro­bać Fie­dii pięty. Fie­dia chi­cho­tał, podry­gu­jąc z łasko­tek.

      – Poszedł won! – wykrztu­sił nagle. – Nie potra­fisz skro­bać, nie umiesz…

      – Prze­cież ja, Fie­dieczka…

      – Poszedł won, jak ci mówię. Skro­bie, dra­pie bez żad­nej deli­kat­no­ści…

      Dookoła kiwano ze zro­zu­mie­niem gło­wami.

      – Był u mnie na Krzy­wym taki Żyd. Ten dopiero skro­bał pięty. Ten dopiero skro­bał! Inży­nier!

      I Fie­dia pogrą­żył się we wspo­mnie­niach o skro­bią­cym go w pięty Żydzie.

      – Fie­dia, posłu­chaj, a ten nowy? Nie chcesz spró­bo­wać?

      – A niech go – powie­dział Fie­dia. – Czy tacy jak on potra­fią skro­bać? A zresztą, każ­cie mu wstać.

      Pła­to­nowa wpro­wa­dzono w krąg świa­tła.

      – Ej, ty, Iwa­nie Iwa­no­wi­czu, pod­kręć lampę – zadys­po­no­wał Fie­dia. – I będziesz w nocy dorzu­cał drew do pieca. A rano wynie­siesz kibel. Sprzą­ta­jący pokaże, gdzie wylać…

      Pła­to­now pokor­nie mil­czał.

      – Za to – wyja­śnił Fie­dia – otrzy­masz miseczkę zupki. Ja prze­cież i tak tej wody nie jem. A teraz idź, śpij.

      Pła­to­now poło­żył się na sta­rym miej­scu. Pra­wie wszy­scy spali, przy­tu­liw­szy się jeden do dru­giego, a nawet w trójkę. Tak było cie­plej.

      – Ech, nuda, a noce takie dłu­gie – prze­cią­ga­jąc się, powie­dział Fie­dia. – Choćby kto jakiś romans cisnął. Ot, u mnie na Krzy­wym…

      – Fie­dia, słu­chaj, Fie­dia, a może ten nowy? Nie chcesz spró­bo­wać?

      – A wła­śnie – oży­wił się Fie­dia. – No, to pod­nie­ście go na nogi.

      Kazano Pła­to­no­wowi wstać.

      – Słu­chaj – powie­dział Fie­dia, uśmie­cha­jąc się pra­wie przy­mil­nie – tro­chę się tu pogo­rącz­ko­wa­łem.

      – Nie szko­dzi – rzekł przez zęby Pła­to­now.

      – Słu­chaj, a romanse ty potra­fisz ciskać?

      Zmęt­niałe oczy Pła­to­nowa zabły­sły ogniem. Jesz­cze by nie! Cała cela w wię­zie­niu śled­czym zasłu­chi­wała się, gdy opo­wia­dał Hra­biego Dra­kulę. Tam jed­nak byli ludzie. A tutaj? Zostać bła­znem na dwo­rze księ­cia Medio­lanu, bła­znem, któ­rego żywiono w nagrodę za dobre żarty, a bito za złe? Można jed­nak na to spoj­rzeć rów­nież z innej strony. Zapo­zna ich z praw­dziwą lite­ra­turą. Będzie krze­wi­cie­lem oświaty. Roz­bu­dzi w nich zain­te­re­so­wa­nie dla kunsztu słowa i tutaj, będąc na dnie ludz­kiego życia, wypełni swoje dzieło, wykona swój obo­wią­zek. Zgod­nie ze sta­rym przy­zwy­cza­je­niem Pła­to­now nie chciał się przy­znać przed sobą, że cał­kiem po pro­stu będzie dokar­miany, będzie otrzy­my­wał dodat­kową zupkę nie za wyno­sze­nie kibla, a za inną, szla­chet­niej­szą pracę. Czyżby? To prze­cież bliż­sze jest czo­chra­niu brud­nych zło­dziej­skich pięt niż krze­wie­niu oświaty. Ale prze­cież głód, chłód, bicie…

      Fie­dia uśmie­chał się w napię­ciu, ocze­ku­jąc odpo­wie­dzi.

      – Potra­fię – wymam­ro­tał Pła­to­now i po raz pierw­szy w ciągu tego tak trud­nego dnia uśmiech­nął się. – Potra­fię cisnąć.

      – Ach, mój ty kochany – roz­we­se­lił się Fie­dia – chodź, właź tutaj. Masz tu chle­bek. Jutro poży­wisz się lepiej. Sia­daj tu, na kocu. Masz, zapal.

      Nie­pa­lą­cemu od tygo­dnia Pła­to­no­wowi machor­kowy nie­do­pa­łek dostar­czył nie­by­wa­łej roz­ko­szy.

      – A jak ci na imię?

      – Andriej – powie­dział Pła­to­now.

      – No to, Andrieju, zna­czy się, coś dłuż­szego, moc­nego. Tak jak Hra­bia Monte Chri­sto. O obe­rżach nie trzeba.

      – Nędz­nicy mogą być? – zapro­po­no­wał Pła­to­now.

      – To o Żanie Wal­ża­nie? To mnie na Krzy­wym ciskali.

      – No to może Klub wale­tów kie­ro­wych albo Wam­pira?

      – Wła­śnie, wła­śnie. Dawaj te walety. Ucisz­cie się, bydlaki!