między sobą zatłuszczoną poduszkę, grali w karty. Kopcący kaganek drgał i wydłużał swoim płomieniem chybotliwe cienie grających.
Płatonow przysiadł na skraju pryczy. Czuł łamanie w barkach, a kolana i mięśnie drżały. Dopiero dziś rano przywieziono go do Dżanchary i był to jego pierwszy dzień pracy. Na pryczach nie było wolnego miejsca. Jak wszyscy wyjdą, to się położę – pomyślał Płatonow i zaczął drzemać.
Na górze skończono grać. Czarnowłosy człowiek z wąsikiem i długim paznokciem na lewym małym palcu przewalił się na skraj pryczy.
– Zawołaj no tego „Iwana Iwanowicza” – powiedział.
Kuksaniec w plecy obudził Płatonowa.
– Ty, wołają ciebie.
– No, gdzież on jest, ten Iwan Iwanowicz?! – wołano z górnej pryczy.
– Ja nie jestem Iwan Iwanowicz – powiedział Płatonow, mrużąc oczy.
– Fiedieczka, on nie idzie!
– Jak to nie idzie?
Wypchnięto Płatonowa na światło.
– Czy ty myślisz żyć? – spytał cicho Fiedia, kręcąc przed oczyma Płatonowa odhodowanym, brudnym paznokciem.
– Myślę – odpowiedział Płatonow.
Silne uderzenie pięścią w twarz zwaliło go z nóg. Płatonow podniósł się i wytarł krew rękawem.
– Tak nie można odpowiadać – dobrotliwie wyjaśnił Fiedia. – Czyżby was, Iwanie Iwanowiczu, tak w instytucie uczono odpowiadać?
Płatonow milczał.
– Idź, bydlaku – wycedził Fiedia. – Idź i kładź się przy kiblu. Tam będzie twoje miejsce. A jeśli będziesz krzyczeć, zadusimy.
To nie była czcza pogróżka. Dwukrotnie na oczach Płatonowa w rezultacie jakichś własnych złodziejskich porachunków duszono ludzi ręcznikiem… Płatonow położył się na śmierdzących deskach.
– Ale nudno, koledzy! – powiedział Fiedia, ziewając. – Chociażby który pięty poskrobał, czy co…
– Maszka, hej, Maszka, chodź skrobać pięty Fiedieczce!
W smudze światła pojawił się Maszka, blady, ładniutki, osiemnastoletni złodziejaszek. Zdjął z nóg Fiedieczki znoszone, żółte półbuciki, ostrożnie ściągnął brudne, porwane skarpetki i uśmiechając się, zaczął skrobać Fiedii pięty. Fiedia chichotał, podrygując z łaskotek.
– Poszedł won! – wykrztusił nagle. – Nie potrafisz skrobać, nie umiesz…
– Przecież ja, Fiedieczka…
– Poszedł won, jak ci mówię. Skrobie, drapie bez żadnej delikatności…
Dookoła kiwano ze zrozumieniem głowami.
– Był u mnie na Krzywym taki Żyd. Ten dopiero skrobał pięty. Ten dopiero skrobał! Inżynier!
I Fiedia pogrążył się we wspomnieniach o skrobiącym go w pięty Żydzie.
– Fiedia, posłuchaj, a ten nowy? Nie chcesz spróbować?
– A niech go – powiedział Fiedia. – Czy tacy jak on potrafią skrobać? A zresztą, każcie mu wstać.
Płatonowa wprowadzono w krąg światła.
– Ej, ty, Iwanie Iwanowiczu, podkręć lampę – zadysponował Fiedia. – I będziesz w nocy dorzucał drew do pieca. A rano wyniesiesz kibel. Sprzątający pokaże, gdzie wylać…
Płatonow pokornie milczał.
– Za to – wyjaśnił Fiedia – otrzymasz miseczkę zupki. Ja przecież i tak tej wody nie jem. A teraz idź, śpij.
Płatonow położył się na starym miejscu. Prawie wszyscy spali, przytuliwszy się jeden do drugiego, a nawet w trójkę. Tak było cieplej.
– Ech, nuda, a noce takie długie – przeciągając się, powiedział Fiedia. – Choćby kto jakiś romans cisnął. Ot, u mnie na Krzywym…
– Fiedia, słuchaj, Fiedia, a może ten nowy? Nie chcesz spróbować?
– A właśnie – ożywił się Fiedia. – No, to podnieście go na nogi.
Kazano Płatonowowi wstać.
– Słuchaj – powiedział Fiedia, uśmiechając się prawie przymilnie – trochę się tu pogorączkowałem.
– Nie szkodzi – rzekł przez zęby Płatonow.
– Słuchaj, a romanse ty potrafisz ciskać?
Zmętniałe oczy Płatonowa zabłysły ogniem. Jeszcze by nie! Cała cela w więzieniu śledczym zasłuchiwała się, gdy opowiadał Hrabiego Drakulę. Tam jednak byli ludzie. A tutaj? Zostać błaznem na dworze księcia Mediolanu, błaznem, którego żywiono w nagrodę za dobre żarty, a bito za złe? Można jednak na to spojrzeć również z innej strony. Zapozna ich z prawdziwą literaturą. Będzie krzewicielem oświaty. Rozbudzi w nich zainteresowanie dla kunsztu słowa i tutaj, będąc na dnie ludzkiego życia, wypełni swoje dzieło, wykona swój obowiązek. Zgodnie ze starym przyzwyczajeniem Płatonow nie chciał się przyznać przed sobą, że całkiem po prostu będzie dokarmiany, będzie otrzymywał dodatkową zupkę nie za wynoszenie kibla, a za inną, szlachetniejszą pracę. Czyżby? To przecież bliższe jest czochraniu brudnych złodziejskich pięt niż krzewieniu oświaty. Ale przecież głód, chłód, bicie…
Fiedia uśmiechał się w napięciu, oczekując odpowiedzi.
– Potrafię – wymamrotał Płatonow i po raz pierwszy w ciągu tego tak trudnego dnia uśmiechnął się. – Potrafię cisnąć.
– Ach, mój ty kochany – rozweselił się Fiedia – chodź, właź tutaj. Masz tu chlebek. Jutro pożywisz się lepiej. Siadaj tu, na kocu. Masz, zapal.
Niepalącemu od tygodnia Płatonowowi machorkowy niedopałek dostarczył niebywałej rozkoszy.
– A jak ci na imię?
– Andriej – powiedział Płatonow.
– No to, Andrieju, znaczy się, coś dłuższego, mocnego. Tak jak Hrabia Monte Christo. O oberżach nie trzeba.
– Nędznicy mogą być? – zaproponował Płatonow.
– To o Żanie Walżanie? To mnie na Krzywym ciskali.
– No to może Klub waletów kierowych albo Wampira?
– Właśnie, właśnie. Dawaj te walety. Uciszcie się, bydlaki!