za morzem. Tu otaczało ich przepojone zapachem błot, rozrzedzone powietrze tajgi. Stożkowate wzgórza pokryte były warstwą błota i tylko ich niezalesione miejsca połyskiwały nagim, wypolerowanym przez burze i wiatry wapieniem. Nogi tonęły w grząskim mchu i rzadko kiedy w ciągu lata były suche. Zimą wszystko skuwał lód. Pięćdziesięciostopniowy mróz skuwał wszystko w jedną całość – złowieszczą i nieprzyjazną; a góry i rzeki, i błota zdawały się być jakąś jedną istotą.
Dla sercowców powietrze było latem zbyt ciężkie, zimą zaś nie do wytrzymania. W czasie wielkich mrozów ludzie oddychali nierówno. Tutaj nikt nie poruszał się biegiem, chyba tylko bardzo młodzi; a i to nie biegiem, tylko jakimiś zrywami.
Twarze oblepiały chmury komarów – bez siatki nie można było zrobić kroku. W czasie pracy trudno było przez nią oddychać, a na uniesienie jej nie pozwalały komary.
Pracowali wtedy po szesnaście godzin na dobę i normy były obliczone na szesnaście godzin. Jeśli uwzględnić, że ranne wstawanie, posiłek, wyprowadzenie do pracy i dojście na miejsce zajmują minimum półtorej godziny, to na sen, po ciężkiej, morderczej fizycznej pracy na świeżym powietrzu, zostawały tylko cztery godziny. Człowiek zasypiał natychmiast, z chwilą gdy przestawał się ruszać, lecz udawało się także zasypiać, stojąc, a nawet w marszu. Brak snu zabierał więcej sił niż głód. Niewykonanie normy groziło karą w postaci czterystu gramów chleba na dzień i pozbawienia zupy – „bałandy”.
Z pierwszą iluzją rozprawiono się szybko. Była to iluzja pracy, tej pracy, o której nad wrotami wszystkich łagrów głosił ustawowy napis: „Praca to sprawa honoru i chwały, sprawa dzielności i bohaterstwa”. Ale łagier nie potrafił zaszczepić miłości do pracy – jedynie nienawiść i wstręt.
Raz w miesiącu obozowy listonosz odwoził do ocenzurowania nagromadzoną korespondencję. Listy szły z kontynentu i na kontynent po pół roku – jeżeli w ogóle szły. Paczki wydawano tylko tym, którzy wykonali normę, pozostałe podlegały konfiskacie. Wszystko to w żadnym wypadku nie było bezprawiem. Na ten temat czytano odpowiednie zarządzenia, a w szczególnie ważnych przypadkach wszyscy musieli złożyć podpis pod zarządzeniem. Nie był to wybryk dzikiej fantazji jakiegoś naczelnika-degenerata, było to zarządzenie z góry.
Jeżeli jednak paczki do kogoś docierały (można było na przykład obiecać jedną połowę zawartości paczki jakiemukolwiek łagrowemu nadzorcy, a drugą wówczas otrzymać samemu), to nie było takiej przesyłki gdzie zanieść. W baraku błatniacy tylko czekali, żeby na oczach wszystkich odebrać paczkę i podzielić się ze swoimi „Wanieczkami” i „Sienieczkami”. Trzeba ją było natychmiast zjeść (co fizycznie niemożliwe) lub sprzedać. Nabywców było ilu tylko chcieć: dziesiętnicy, naczelnicy, lekarze.
Było jeszcze trzecie wyjście, najbardziej rozpowszechnione. Paczki oddawało się na przechowanie swoim znajomym z łagru czy też z więzienia, pracującym na różnych stanowiskach i w miejscach, gdzie można było paczki schować i zamknąć. Oddawano też komukolwiek z wolnych pracowników. I w jednym, i w drugim przypadku zawsze jednak istniało ryzyko – nikt nie wierzył w rzetelność owych powierników, ale był to jedyny sposób ratowania otrzymanych przesyłek.
Pieniędzy nie płacono wcale. Ani kopiejki. Płacono tylko najlepszym brygadzistom, ale i to były śmiechu warte sumy, niemogące w niczym pomóc. Wielu brygadzistów postępowało w taki sposób: to, co brygada wypracowała, zapisywali na konto dwóch, trzech ludzi, dając im taki procent wykonania normy, za który przysługiwała premia pieniężna. Pozostałym dwudziestu, trzydziestu ludziom w brygadzie przypadała w udziale karna norma żywnościowa. Było to sprytne rozwiązanie. Gdyby rozdzielić ten zarobek po równo – nikt nie dostałby kopiejki. A w ten sposób otrzymywało go dwóch, trzech ludzi, wybieranych zupełnie przypadkowo, często bez udziału brygadzisty, przy sporządzaniu raportu.
Wszyscy wiedzieli, że normy są nie do wykonania, że zarobków pieniężnych nie ma i nie będzie, mimo to chodzono w ślad za dziesiętnikiem, interesując się urobkiem, czy biegano naprzeciw kasjerowi, zachodzono do biura po informacje.
Cóż to więc takiego? Czyżby to było pragnienie, aby przedstawić się jako prawdziwi „robociarze”, czy też podnieść swoją reputację w oczach kierownictwa? A może całkiem po prostu było to jakieś psychiczne zboczenie na tle spadku wyżywienia i ogólnej słabości? To ostatnie chyba najbardziej prawdopodobne.
Jasne, ciepłe, czyste więzienne powietrze, tak jeszcze niedawno i jednocześnie nieskończenie dawno opuszczone, wydawało się wszystkim, absolutnie wszystkim, najlepszym miejscem na ziemi. Zapominano wszystkie więzienne urazy i wszyscy z entuzjazmem wspominali, jak to słuchali wykładów prawdziwych uczonych i opowiadań ludzi bywałych w świecie, jak czytali książki, jak spali i jedli do syta, chodzili do cudownej, pachnącej farbą więziennej łaźni, jak wyraźnie czuli, że ich rodziny znajdują się tutaj blisko, za podwójnymi żelaznymi wrotami, jak mówili swobodnie, o czym tylko chcieli (w łagrze należy się za to dodatkowy wyrok), nie bojąc się ani szpiegów, ani nadzorców. Więzienie śledcze wydawało im się bliższe niż dom rodzinny i niejeden, choć zostało mu niewiele dni życia, mówił w rozmarzeniu, leżąc na szpitalnym łóżku: „Chciałbym, oczywiście, zobaczyć się jeszcze z rodziną, wyjechać stąd. Ale jeszcze bardziej chciałbym trafić do celi więzienia śledczego – tam było lepiej i ciekawiej niż w domu. I teraz dopiero opowiadałbym wszystkim znajomym, czym jest czyste powietrze”.
Do tego trzeba dodać szkorbut (na który chorowali prawie wszyscy), stający się jak za czasów Beringa groźną, niebezpieczną epidemią, porywającą dziesiątki istnień; dyzenterię, ponieważ jedzono wszystko, co udało się znaleźć, w dążeniu do napełnienia żołądka, zbierając kuchenne odpadki z wysypisk gęsto pokrytych muchami; pelagrę – tę chorobę biedaków, wycieńczenie organizmu, objawiające się tym, że skóra na stopach i dłoniach schodziła jak stara rękawiczka, na całym ciele łuszczyła się w postaci płatków przypominających odciski daktyloskopijne; i wreszcie słynną dystrofię głodową – chorobę głodujących, którą dopiero po blokadzie Leningradu zaczęto nazywać właściwym imieniem. Przedtem nosiła ona różne nazwy: OWF – tajemnicze litery figurujące w historiach chorób, oznaczające ostre wyczerpanie fizyczne; częściej jednak – poliawitaminoza, piękna łacińska nazwa mówiąca o braku całego szeregu witamin w organizmie ludzkim, a uspokajająca lekarzy tym, że znaleźli wywodzącą się z łaciny wygodną i uprawnioną formę mówienia o skutkach zawsze tego samego, głodu.
Nieopalane,