Варлам Шаламов

Opowiadania kołymskie


Скачать книгу

za morzem. Tu ota­czało ich prze­po­jone zapa­chem błot, roz­rze­dzone powie­trze tajgi. Stoż­ko­wate wzgó­rza pokryte były war­stwą błota i tylko ich nie­za­le­sione miej­sca poły­ski­wały nagim, wypo­le­ro­wa­nym przez burze i wia­try wapie­niem. Nogi tonęły w grzą­skim mchu i rzadko kiedy w ciągu lata były suche. Zimą wszystko sku­wał lód. Pięć­dzie­się­cio­stop­niowy mróz sku­wał wszystko w jedną całość – zło­wiesz­czą i nie­przy­ja­zną; a góry i rzeki, i błota zda­wały się być jakąś jedną istotą.

      Dla ser­cow­ców powie­trze było latem zbyt cięż­kie, zimą zaś nie do wytrzy­ma­nia. W cza­sie wiel­kich mro­zów ludzie oddy­chali nie­równo. Tutaj nikt nie poru­szał się bie­giem, chyba tylko bar­dzo mło­dzi; a i to nie bie­giem, tylko jaki­miś zry­wami.

      Twa­rze oble­piały chmury koma­rów – bez siatki nie można było zro­bić kroku. W cza­sie pracy trudno było przez nią oddy­chać, a na unie­sie­nie jej nie pozwa­lały komary.

      Pra­co­wali wtedy po szes­na­ście godzin na dobę i normy były obli­czone na szes­na­ście godzin. Jeśli uwzględ­nić, że ranne wsta­wa­nie, posi­łek, wypro­wa­dze­nie do pracy i doj­ście na miej­sce zaj­mują mini­mum pół­to­rej godziny, to na sen, po cięż­kiej, mor­der­czej fizycz­nej pracy na świe­żym powie­trzu, zosta­wały tylko cztery godziny. Czło­wiek zasy­piał natych­miast, z chwilą gdy prze­sta­wał się ruszać, lecz uda­wało się także zasy­piać, sto­jąc, a nawet w mar­szu. Brak snu zabie­rał wię­cej sił niż głód. Nie­wy­ko­na­nie normy gro­ziło karą w postaci czte­ry­stu gra­mów chleba na dzień i pozba­wie­nia zupy – „bałandy”.

      Z pierw­szą ilu­zją roz­pra­wiono się szybko. Była to ilu­zja pracy, tej pracy, o któ­rej nad wro­tami wszyst­kich łagrów gło­sił usta­wowy napis: „Praca to sprawa honoru i chwały, sprawa dziel­no­ści i boha­ter­stwa”. Ale łagier nie potra­fił zaszcze­pić miło­ści do pracy – jedy­nie nie­na­wiść i wstręt.

      Raz w mie­siącu obo­zowy listo­nosz odwo­ził do ocen­zu­ro­wa­nia nagro­ma­dzoną kore­spon­den­cję. Listy szły z kon­ty­nentu i na kon­ty­nent po pół roku – jeżeli w ogóle szły. Paczki wyda­wano tylko tym, któ­rzy wyko­nali normę, pozo­stałe pod­le­gały kon­fi­ska­cie. Wszystko to w żad­nym wypadku nie było bez­pra­wiem. Na ten temat czy­tano odpo­wied­nie zarzą­dze­nia, a w szcze­gól­nie waż­nych przy­pad­kach wszy­scy musieli zło­żyć pod­pis pod zarzą­dze­niem. Nie był to wybryk dzi­kiej fan­ta­zji jakie­goś naczel­nika-dege­ne­rata, było to zarzą­dze­nie z góry.

      Jeżeli jed­nak paczki do kogoś docie­rały (można było na przy­kład obie­cać jedną połowę zawar­to­ści paczki jakie­mu­kol­wiek łagro­wemu nad­zorcy, a drugą wów­czas otrzy­mać samemu), to nie było takiej prze­syłki gdzie zanieść. W baraku błat­niacy tylko cze­kali, żeby na oczach wszyst­kich ode­brać paczkę i podzie­lić się ze swo­imi „Waniecz­kami” i „Sie­niecz­kami”. Trzeba ją było natych­miast zjeść (co fizycz­nie nie­moż­liwe) lub sprze­dać. Nabyw­ców było ilu tylko chcieć: dzie­sięt­nicy, naczel­nicy, leka­rze.

      Było jesz­cze trze­cie wyj­ście, naj­bar­dziej roz­po­wszech­nione. Paczki odda­wało się na prze­cho­wa­nie swoim zna­jo­mym z łagru czy też z wię­zie­nia, pra­cu­ją­cym na róż­nych sta­no­wi­skach i w miej­scach, gdzie można było paczki scho­wać i zamknąć. Odda­wano też komu­kol­wiek z wol­nych pra­cow­ni­ków. I w jed­nym, i w dru­gim przy­padku zawsze jed­nak ist­niało ryzyko – nikt nie wie­rzył w rze­tel­ność owych powier­ni­ków, ale był to jedyny spo­sób rato­wa­nia otrzy­ma­nych prze­sy­łek.

      Pie­nię­dzy nie pła­cono wcale. Ani kopiejki. Pła­cono tylko naj­lep­szym bry­ga­dzi­stom, ale i to były śmie­chu warte sumy, nie­mo­gące w niczym pomóc. Wielu bry­ga­dzi­stów postę­po­wało w taki spo­sób: to, co bry­gada wypra­co­wała, zapi­sy­wali na konto dwóch, trzech ludzi, dając im taki pro­cent wyko­na­nia normy, za który przy­słu­gi­wała pre­mia pie­niężna. Pozo­sta­łym dwu­dzie­stu, trzy­dzie­stu ludziom w bry­ga­dzie przy­pa­dała w udziale karna norma żyw­no­ściowa. Było to sprytne roz­wią­za­nie. Gdyby roz­dzie­lić ten zaro­bek po równo – nikt nie dostałby kopiejki. A w ten spo­sób otrzy­my­wało go dwóch, trzech ludzi, wybie­ra­nych zupeł­nie przy­pad­kowo, czę­sto bez udziału bry­ga­dzi­sty, przy spo­rzą­dza­niu raportu.

      Wszy­scy wie­dzieli, że normy są nie do wyko­na­nia, że zarob­ków pie­nięż­nych nie ma i nie będzie, mimo to cho­dzono w ślad za dzie­sięt­ni­kiem, inte­re­su­jąc się urob­kiem, czy bie­gano naprze­ciw kasje­rowi, zacho­dzono do biura po infor­ma­cje.

      Cóż to więc takiego? Czyżby to było pra­gnie­nie, aby przed­sta­wić się jako praw­dziwi „robo­cia­rze”, czy też pod­nieść swoją repu­ta­cję w oczach kie­row­nic­twa? A może cał­kiem po pro­stu było to jakieś psy­chiczne zbo­cze­nie na tle spadku wyży­wie­nia i ogól­nej sła­bo­ści? To ostat­nie chyba naj­bar­dziej praw­do­po­dobne.

      Jasne, cie­płe, czy­ste wię­zienne powie­trze, tak jesz­cze nie­dawno i jed­no­cze­śnie nie­skoń­cze­nie dawno opusz­czone, wyda­wało się wszyst­kim, abso­lut­nie wszyst­kim, naj­lep­szym miej­scem na ziemi. Zapo­mi­nano wszyst­kie wię­zienne urazy i wszy­scy z entu­zja­zmem wspo­mi­nali, jak to słu­chali wykła­dów praw­dzi­wych uczo­nych i opo­wia­dań ludzi bywa­łych w świe­cie, jak czy­tali książki, jak spali i jedli do syta, cho­dzili do cudow­nej, pach­ną­cej farbą wię­ziennej łaźni, jak wyraź­nie czuli, że ich rodziny znaj­dują się tutaj bli­sko, za podwój­nymi żela­znymi wro­tami, jak mówili swo­bod­nie, o czym tylko chcieli (w łagrze należy się za to dodat­kowy wyrok), nie bojąc się ani szpie­gów, ani nad­zor­ców. Wię­zie­nie śled­cze wyda­wało im się bliż­sze niż dom rodzinny i nie­je­den, choć zostało mu nie­wiele dni życia, mówił w roz­ma­rze­niu, leżąc na szpi­tal­nym łóżku: „Chciał­bym, oczy­wi­ście, zoba­czyć się jesz­cze z rodziną, wyje­chać stąd. Ale jesz­cze bar­dziej chciał­bym tra­fić do celi wię­zie­nia śled­czego – tam było lepiej i cie­ka­wiej niż w domu. I teraz dopiero opo­wia­dał­bym wszyst­kim zna­jo­mym, czym jest czy­ste powie­trze”.

      Do tego trzeba dodać szkor­but (na który cho­ro­wali pra­wie wszy­scy), sta­jący się jak za cza­sów Beringa groźną, nie­bez­pieczną epi­de­mią, pory­wa­jącą dzie­siątki ist­nień; dyzen­te­rię, ponie­waż jedzono wszystko, co udało się zna­leźć, w dąże­niu do napeł­nie­nia żołądka, zbie­ra­jąc kuchenne odpadki z wysy­pisk gęsto pokry­tych muchami; pela­grę – tę cho­robę bie­da­ków, wycień­cze­nie orga­ni­zmu, obja­wia­jące się tym, że skóra na sto­pach i dło­niach scho­dziła jak stara ręka­wiczka, na całym ciele łusz­czyła się w postaci płat­ków przy­po­mi­na­ją­cych odci­ski dak­ty­lo­sko­pijne; i wresz­cie słynną dys­tro­fię gło­dową – cho­robę gło­du­ją­cych, którą dopiero po blo­ka­dzie Lenin­gradu zaczęto nazy­wać wła­ści­wym imie­niem. Przed­tem nosiła ona różne nazwy: OWF – tajem­ni­cze litery figu­ru­jące w histo­riach cho­rób, ozna­cza­jące ostre wyczer­pa­nie fizyczne; czę­ściej jed­nak – polia­wi­ta­mi­noza, piękna łaciń­ska nazwa mówiąca o braku całego sze­regu wita­min w orga­ni­zmie ludz­kim, a uspo­ka­ja­jąca leka­rzy tym, że zna­leźli wywo­dzącą się z łaciny wygodną i upraw­nioną formę mówie­nia o skut­kach zawsze tego samego, głodu.

      Nie­opa­lane,