Варлам Шаламов

Opowiadania kołymskie


Скачать книгу

– jest jakby dana w dzie­ciń­stwie – na całe życie…

      Nasze naj­śmiel­sze nadzieje ziściły się – sta­li­śmy przed bramą pie­karni. Dwu­dzie­stu ludzi, wsu­nąw­szy ręce w rękawy, drep­tało w miej­scu, odwra­ca­jąc się ple­cami do przej­mu­ją­cego wia­tru. Kon­wo­jenci ode­szli na bok i zapa­lili. Przez maleń­kie drzwi wycięte w bra­mie wyszedł czło­wiek bez czapki, w gra­na­to­wym far­tu­chu. Poga­dał z kon­wo­jen­tami i pod­szedł do nas. Z wolna obwiódł wszyst­kich wzro­kiem. Kołyma z każ­dego robi psy­cho­loga, a on musiał w jed­nej chwili we wszyst­kim się zorien­to­wać. Spo­mię­dzy tych dwu­dzie­stu obe­rwań­ców trzeba wybrać dwóch ludzi do pracy wewnątrz pie­karni, w „oddzia­łach”. Powinni mieć dość siły, aby mogli dźwi­gać nosze z potłu­czoną cegłą, która pozo­stała po prze­bu­do­wie pieca. Nie mogą być zło­dzie­jami, „błat­nia­kami”, gdyż wtedy cały robo­czy dzień zej­dzie na róż­nego rodzaju spo­tka­niach, prze­ka­zy­wa­niu „gryp­sów”, kar­te­czek, a nie na pracy. Trzeba, żeby nie osią­gnęli jesz­cze tej gra­nicy, poza którą każdy z głodu staje się zło­dzie­jem, bo prze­cież na oddzia­łach nikt ich pil­no­wać nie będzie. Trzeba, żeby nie byli „skłonni do ucieczki”. Trzeba…

      I wszystko to trzeba wyczy­tać w jed­nej chwili z dwu­dzie­stu aresz­tanc­kich twa­rzy i od razu wybrać.

      – Wychodź – powie­dział do mnie czło­wiek bez czapki. – I ty. – Wska­zał na mojego pie­go­wa­tego, wszech­wie­dzą­cego sąsiada. – Wezmę tych – powie­dział do kon­wo­jenta.

      – Dobrze – obo­jęt­nie odpo­wie­dział tam­ten.

      Odpro­wa­dzały nas spoj­rze­nia pełne zazdro­ści.

      U ludzi pięć zmy­słów ni­gdy nie działa jed­no­cze­śnie w tym samym peł­nym napię­ciu. Nie sły­szę radia, kiedy uważ­nie czy­tam. Linijki tek­stu prze­bie­gają mi przed oczami, kiedy słu­cham audy­cji radio­wej – auto­ma­tyzm czy­ta­nia zostaje zacho­wany – podą­żam wzro­kiem za nimi i nagle oka­zuje się, że nic nie pamię­tam z tego, co przed chwilą prze­czy­ta­łem. To samo bywa, kiedy w cza­sie czy­ta­nia pomy­ślisz o czymś innym – dzia­łają tu jakieś wewnętrzne prze­łącz­niki. Ludowe powie­dzonko „kiedy jem, tom głu­chy i niem” – znane jest każ­demu. Dodać by można „i ślep”, gdyż przy takim jedze­niu z ape­ty­tem funk­cja wzroku sku­pia się na pomocy sma­ko­wym odczu­ciom. Kiedy sta­ram się coś wyma­cać głę­boko w sza­fie i cały mój zmy­słowy odbiór loka­li­zuje się w koniusz­kach pal­ców – niczego nie widzę ani nie sły­szę – wszystko zostaje wyparte przez napię­cie tego, co odczu­wam. Tak i teraz, prze­kro­czyw­szy próg pie­karni, sta­łem, nie widząc życz­li­wych i współ­czu­ją­cych twa­rzy robot­ni­ków (pra­co­wali tu i byli, i rze­czy­wi­ści więź­nio­wie), nie sły­sza­łem słów maj­stra – tego zna­jo­mego bez czapki, który mówił nam, że mamy wynieść na dwór potłu­czoną cegłę, że nie powin­ni­śmy cho­dzić po innych oddzia­łach, że nie powin­ni­śmy kraść, bo chleba i tak nam da – niczego nie sły­sza­łem. Nie odczu­wa­łem też tego cie­pła sil­nie nagrza­nego oddziału, cie­pła, za któ­rym stę­sk­niło się moje ciało przez długą zimę.

      Wdy­cha­łem zapach chleba, gęsty aro­mat „bochen­ków”, w któ­rych zapach przy­pa­lo­nego tłusz­czu mie­szał się z zapa­chem pod­pie­ka­nej mąki. Zni­komą część tego upa­ja­ją­cego aro­matu usi­ło­wa­łem wyło­wić każ­dego ranka, przy­ci­snąw­szy nos do skórki nie­zje­dzo­nej jesz­cze „por­cji” chleba. Ale tutaj ist­niał on w całej swej stę­żo­nej mocy i wyda­wało się, że roz­rywa moje nie­szczę­sne noz­drza.

      Ten czar prze­rwał maj­ster.

      – Zapa­trzy­łeś się – powie­dział. – Chodźmy do kotłowni.

      Zeszli­śmy do piw­nicy. W czy­sto wymie­cio­nej kotłowni sie­dział już przy sto­liku pala­cza mój towa­rzysz pracy. W takim samym gra­na­to­wym far­tu­chu jak u maj­stra stał przy piecu palacz, ćmiąc papie­rosa, i przez otwory w żeliw­nych drzwicz­kach pale­ni­ska widać było, jak wewnątrz, pobły­sku­jąc, sza­lał pło­mień, to czer­wony, to żółty, a ściany kotła drżały i huczały od ogni­stych kon­wul­sji. Maj­ster posta­wił na stole czaj­nik, kubek z powi­dłem i poło­żył boche­nek chleba.

      – Daj im się napić – powie­dział do pala­cza. – Ja przyjdę za dwa­dzie­ścia minut. Tylko nie cią­gnij­cie, jedz­cie szybko. Wie­czo­rem damy jesz­cze, tylko poła­mie­cie na kawałki, bo w łagrze wam odbiorą.

      Maj­ster wyszedł.

      – Widzia­łeś psa – powie­dział palacz, obra­ca­jąc w rękach ten boche­nek chleba. – Poża­ło­wał gad trzy­dziestki. Ale pocze­kaj.

      Wyszedł w ślad za maj­strem i po minu­cie powró­cił, pod­rzu­ca­jąc w rękach nowy boche­nek.

      – Cie­plutki – powie­dział, rzu­ca­jąc chleb pie­go­wa­temu chło­pa­kowi. – Z trzy­dziestki. A to, widzisz, chciał was zbyć mie­sza­nym. Daj go tu. – I wziąw­szy w ręce boche­nek, który pozo­sta­wił nam maj­ster, palacz otwo­rzył drzwiczki kotła i wrzu­cił chleb w huczący i wyjący ogień. Zatrza­snął drzwiczki i zaśmiał się. – No tak – powie­dział wesoło, odwra­ca­jąc się ku nam.

      – Po co to? – spy­ta­łem. – Lepiej wzię­li­by­śmy ze sobą.

      – Ze sobą to jesz­cze wam damy – powie­dział palacz.

      Ani ja, ani pie­go­waty chło­pak nie mogli­śmy prze­ła­mać chleba.

      – Nie masz noża? – spy­ta­łem pala­cza.

      – Nie mam. Po co ci nóż?

      Palacz ujął boche­nek w dwie ręce i z łatwo­ścią go prze­ła­mał. Z roz­ła­ma­nego bochenka uno­siła się aro­ma­tyczna para. Palacz tknął pal­cem miąższ.

      – Dobrze pie­cze ten Fiedka, zuch z niego – pochwa­lił.

      Ale my nie mie­li­śmy czasu na dopy­ty­wa­nie się – kto taki Fiedka. Zabra­li­śmy się do jedze­nia, parząc się i chle­bem, i wrząt­kiem, który mie­sza­li­śmy z powi­dłem. Lał się z nas stru­mie­niami gorący pot. Spie­szy­li­śmy się – maj­ster już po nas wró­cił. Przy­niósł ze sobą nosze, przy­cią­gnął je do kupy potłu­czo­nej cegły, przy­niósł też łopaty i sam zała­do­wał pierw­szą skrzy­nię. Przy­stą­pi­li­śmy do pracy. I nagle stało się jasne, że to nie na nasze siły. Krę­ciło się w gło­wie, kiwało nami. Dru­gie nosze ja sam łado­wa­łem i nało­ży­łem o połowę mniej, niż wyno­sił poprzedni ładu­nek.

      – Star­czy, star­czy – powie­dział pie­go­waty chło­pak. Był jesz­cze bar­dziej blady niż ja, a może to tylko piegi pod­kre­ślały jego bla­dość.

      – Odpocz­nij­cie, chłopcy – wesoło i nie naśmie­wa­jąc się z nas wcale, powie­dział prze­cho­dzący mimo pie­karz i my posłusz­nie usie­dli­śmy.

      Prze­szedł obok nas maj­ster, ale też nic nie powie­dział.

      Odpo­cząw­szy, znowu zabra­li­śmy się do roboty, ale po każ­dych dwu noszach sia­da­li­śmy – kupa gruzu nie zmniej­szała się.

      – Zapal­cie, chłopcy – powie­dział ten sam pie­karz, poja­wia­jąc się ponow­nie.