I kisiel – trzecie danie – prawie chłodny! Każdemu wydano łyżkę i brygadzista uprzedził, że trzeba ją oddać. Oczywiście, że oddamy łyżki. Po co nam łyżki? Żeby zamienić na tytoń w drugim baraku? Oczywiście, zwrócimy je. Do czego nam łyżki? Od dawna przywykliśmy jeść „przez burtę”. Po cóż tu łyżka? To, co pozostanie na dnie, można podsunąć palcami na brzeg miski…
Nie było się co zastanawiać – przed nami stało jedzenie, pożywienie. Rozdali nam chleb – każdemu po dwusetce do ręki. „Chleba tylko według przydziału – uroczyście oświadczył brygadzista – a reszta «ile wlizie»”.
I my jedliśmy „ile wlizie”. Każda zupa dzieli się na dwie części: „gęste” i „rzadkie”. „Ile wlizie” dawano nam rzadkiego. Za to drugie danie – kasza – wcale nie było w niej oszukaństwa. Trzecie danie – ciepła woda z lekkim posmakiem krochmalu i ledwo wyczuwalnym śladem rozpuszczonego cukru. Był to kisiel.
Aresztanckie żołądki wcale nie są zobojętniałe, ich zdolności odczuwania smaku wcale nie zostały przytępione głodem i prymitywnym jedzeniem. Odwrotnie, smakowe wyczulenie aresztanckiego, wygłodzonego żołądka jest wprost niezwykłe. Jakościowa reakcja w żołądku aresztanta nie ustępuje pod względem precyzji żadnemu laboratorium fizycznemu. Żaden „wolny” żołądek nie wykryłby obecności cukru w tym kisielu, który jedliśmy, a raczej pili, w tą kołymską noc, na kopalni „Partyzant”. A nam kisiel wydawał się słodki, nieprzeciętnie słodki – jak cud, i każdy wspominał, że jeszcze istnieje cukier na białym świecie i nawet trafia do aresztanckiego kotła. Jakiż to czarodziej…
Czarodziej był niedaleko. Przyjrzeliśmy się jemu po drugim daniu tego drugiego obiadu.
„Chleb tylko według przydziału – powiedział brygadzista – reszta «ile wlizie»”. – I spojrzał na czarodzieja.
– Tak, tak – odpowiedział czarodziej.
Był to malutki, czyściutki, czarniutki, dobrze domyty człowiek z niepoodmrażaną twarzą.
Nasi naczelnicy, nadzorcy, dziesiętnicy, kierownicy robót, naczelnicy łagrów, konwojenci – wszyscy oni popróbowali już Kołymy, i na każdej, każdej twarzy wypisała ona swe litery, pozostawiła swój ślad, wyryła dodatkowe zmarszczki, na zawsze usadowiła plamy odmrożeń, piętna nie do zmycia – nacechowała swym niezniszczalnym znakiem!
Na różowej twarzy czyściutkiego czarnego człowieczka nie było jeszcze ani jednej plamy, żadnego piętna. Był to nowy starszy wychowawca naszego łagru, który dopiero co przyjechał z kontynentu. Starszy wychowawca przeprowadzał doświadczenie.
Dogadał się z naczelnikiem, wymógł na nim, żeby naruszyć stary kołymski obyczaj – codziennie resztki zupy i kaszy odnoszono zgodnie z dawną tradycją do baraku błatniaków – „to, co najgęstsze z dna” – i rozdawano również w barakach lepszych brygad, ażeby podtrzymać nie te najbardziej wygłodzone, lecz te najmniej głodne brygady, żeby wszystko zamienić na „plan”, wszystko przemienić w złoto – dusze i ciała wszystkich – naczelników, konwojentów i więźniów.
Brygady te – i błatniacy także – przyuczyli się, przywykli liczyć na te resztki. Ale nowy wychowawca nie zgodził się z tym obyczajem i wymógł, żeby resztki jedzenia rozdawać najbardziej głodnym. Wtedy i sumienie się w nich przebudzi.
– Na miejscu sumienia wyrosły im rogi – próbował wmieszać się dziesiętnik, ale wychowawca był nieustępliwy i otrzymał zezwolenie na eksperyment.
Aby go przeprowadzić, wybrano najbardziej wygłodzoną brygadę – naszą.
– Zobaczycie, człowiek podje i z wdzięczności dla państwa będzie lepiej pracować. Czyż można wymagać pracy od tych dochodiagów. Dochodiagi – to pierwsze słowo, z błatniackiego narzecza, którego nauczyłem się na Kołymie. Czy dobrze mówię?
– Dobrze – powiedział naczelnik odcinka, „wolniaszka”, stary kołymianin, który posłał „pod sopkę” niejeden tysiąc ludzi z tej kopalni. Przyszedł podziwiać przebieg „eksperymentu”.
– Tych nierobów, symulantów trzeba żywić przez miesiąc mięsem i czekoladą, przy zupełnym zwolnieniu od pracy. I nawet wtedy nie będą pracować. W ich czaszkach coś się zmieniło na zawsze. To – szlaka, odpady. Dla kopalni większą wartość przedstawia dokarmianie tych, co jeszcze pracują, a nie tych nierobów!
Przy okiennym okienku zaczęto się kłócić i krzyczeć. Wychowawca coś tam z zapałem dowodził. Naczelnik odcinka słuchał z niezadowolonym wyrazem twarzy, a kiedy padło nazwisko Makarenki, machnął na to ręką i odszedł na bok.
Modliliśmy się każdy do swego Boga, sekciarz też – do swojego. Modliliśmy się, żeby nie zamknęli okienka, żeby wychowawca zwyciężył. Aresztancka wola dwudziestu ludzi napięła się – i wychowawca zwyciężył.
Jedliśmy dalej, wcale nie pragnąc rozstania z cudem.
Naczelnik odcinka wyjął zegarek, ale już zawył sygnał – przenikliwy dźwięk łagrowej syreny wzywał nas do pracy.
– No, robociarze – niepewnie wymawiając to niepotrzebne w tym miejscu słowo, powiedział nowy wychowawca. – Zrobiłem wszystko, co mogłem. Uzyskałem to dla was. Do was należy, aby odpowiedzieć na to pracą, tylko pracą.
– Popracujemy, obywatelu naczelniku – poważnie powiedział były pomocnik prokuratora generalnego ZSRR, podwiązując buszłat brudnym ręcznikiem i dysząc w rękawice, nagrzewając ich wnętrze ciepłym powietrzem.
Drzwi się otworzyły, wpuszczając białą parę, a my wyleźliśmy na mróz, ażeby na całe życie zapamiętać ten sukces – jeżeli komuś będzie dane przeżyć. Wydało nam się, że mróz złagodniał. Ale to było niedługo. Mróz był zbyt wielki, aby nie postawić na swoim.
Doszliśmy do wykopu i usiedli w krąg, czekając na brygadzistę. Siedliśmy w tym samym miejscu, gdzie kiedyś rozpalaliśmy ognisko i grzaliśmy się przy nim, dmuchając na złoty płomień, gdzie przepalaliśmy rękawice, czapki, spodnie, buszłaty, burki, na próżno starając się ogrzać, ratować przed mrozem. Ale ognisko – to było dawno, zdaje się, w zeszłym roku. Tej zimy nie zezwalano robotnikom na grzanie się, grzał się tylko konwojent, poukładał głownie swego ogniska i rozdmuchał płomień. Owinął się kożuchem i usiadł na pniu.
Biała mgła otaczała wykop oświetlony jedynie płomieniem ogniska. Siedzący obok mnie sekciarz wstał i poszedł mimo konwojenta w tę mgłę, do nieba…
– Stój! Stój!
Konwojent