jakieś szczęście, jakaś jałmużna wetknięta po drodze – nie jałmużna chleba czy lekarstwa, ale czasu, dodatkowego wypoczynku.
Nadzorcą górniczym, dziesiętnikiem na naszym odcinku, był Zujew, „wolniaszka”, były więzień, który zaznał łagru. Było coś takiego w czarnych oczach Zujewa, jak gdyby wyraz jakiegoś współczucia dla nieszczęsnego ludzkiego losu.
Władza to deprawacja. Spuszczone z łańcucha zwierzę ukryte w duszy człowieka szuka pożądliwie wypełnienia swej ludzkiej treści w biciu i zabójstwach.
Nie wiem, czy może sprawiać zadowolenie podpis na wyroku skazującym na rozstrzelanie. Pewnie w tym również kryje się ponura rozkosz, imaginacja nieszukająca usprawiedliwienia.
Widziałem ludzi, wielu ludzi, którzy kiedyś rozkazywali rozstrzeliwać, a teraz zabijano ich samych. Sama w nich już tylko tchórzliwość i krzyk: „To przecież jakaś omyłka!”, „To nie ja!”, „Ja sam umiem zabijać tego, kogo trzeba zgładzić w interesie państwa!”
Nie znam ludzi, którzy wydawali rozkazy dotyczące rozstrzelań. Widziałem ich tylko z daleka. Myślę jednak, że wydanie takiego rozkazu opiera się na istnieniu tych samych stanów duszy, tych samych sił duchowych, co rzeczywiste rozstrzelanie, własnoręczne zabójstwo.
Władza to deprawacja.
Upojenie władzą nad ludźmi, bezkarność, znęcanie się, poniżenia i zachęty to moralna miara służbowej kariery naczelnika.
Lecz Zujew był taki w mniejszym stopniu niż inni – mieliśmy szczęście.
Dopiero co przyszliśmy do pracy i brygada stłoczyła się w „zaciszu”, schowała się przed ostrym, tnącym wiatrem za występ skalny. Zakrywając twarz rękawicami, podszedł do nas Zujew, dziesiętnik. Rozprowadzono nas do różnych prac, do różnych wykopów, a ja pozostałem bez zajęcia.
– Mam do ciebie prośbę – powiedział Zujew, dławiąc się własną śmiałością. (Prośbę! To nie rozkaz!) – Napisz mi podanie do Kalinina. Żeby skreślono karalność. Powiem ci, w czym rzecz…
Miało to być w maleńkiej budce dziesiętnika, gdzie palił się piecyk i dokąd nasz ludek nie był wpuszczany; wyganiano kuksańcami, szturchańcami każdego robociarza, który ośmielił się otworzyć drzwi, aby choć trochę, przez chwilę odetchnąć tym gorącym, życiodajnym powietrzem. Ale zwierzęcy instynkt wiódł nas wciąż do owych upragnionych drzwi. Wymyślano prośby i zapytania: Powiedzcie, która godzina? Czy wykop pójdzie w prawo, czy w lewo? Pozwólcie przypalić! Nie ma tu Zujewa? A Dobriakowa?
Lecz prośby nie myliły nikogo w budce. Tych, co chcieli wejść, wyszturchiwano z otwartych drzwi. Mimo wszystko, ta chwila ciepła…
Mnie teraz nie goniono, siedziałem przy samym piecyku.
– Cóż to, jesteś prawnikiem? – syknął ktoś pogardliwie.
– Tak, polecił mnie Paweł Iwanowicz.
– No dobrze. – Starszy dziesiętnik pobłażliwie potraktował potrzebę swojego podwładnego.
Sprawa Zujewa (skończył odsiadkę w zeszłym roku) była najzwyklejszą wiejską sprawą o płacenie alimentów rodzicom – oni właśnie wsadzili go do więzienia. Do zakończenia terminu pozostawało już niewiele, ale naczalstwo zdążyło przerzucić Zujewa na Kołymę. Kolonizacja kraju wymaga trzymania się twardej linii, stwarzania wszelkiego rodzaju przeszkód przy próbach wyjazdu, okazywania pomocy państwa i poświęcania uwagi wszystkiemu, co związane jest z przyjazdem i przywożeniem ludzi na Kołymę. Transport więźniów to najprostszy sposób zaludniania nowego, trudnego terytorium.
Zujew chciał odejść z pracy w Dalstroju, prosił o skreślenie karalności i wypuszczenie go chociażby na „kontynent”.
Pisanie sprawiało mi trudność i to nie dlatego, że zgrubiały mi ręce, że palce zginały się w kształt trzonka łopaty czy kilofa i nieprawdopodobnie trudno dawały się rozginać. Jedyne, co można było zrobić, to owinąć ołówek czy pióro grubszymi szmatkami, aby uczynnić te drzewca.
Jak tylko na to wpadłem, byłem gotów do pracy. Pisanie sprawiało mi trudność również dlatego, że podobnie do rąk miałem zgrubiały mózg; dlatego, że tak jak ręce, mózg ociekał krwią. Trzeba było ożywić, wskrzesić słowa, które dawno uleciały z mojego życia i – jak sądziłem – na zawsze.
Zapisywałem ten papier, pocąc się i ciesząc. W budce było gorąco, od razu poruszyły się i zaczęły pełzać po ciele wszy. Bałem się poskrobać, żeby – jako zawszonego – nie wyrzucono mnie na mróz; bałem się obudzić wstręt w swoim wybawcy.
Pod wieczór ukończyłem to zażalenie do Kalinina. Zujew podziękował mi i wsunął do ręki porcję chleba. Należało ją natychmiast zjeść. Zresztą, nic, co można zjeść od razu, nie powinno być odkładane do jutra – tego mnie już nauczono.
Dzień się kończył – według zegarków dziesiętników, bo biała mgła była jednakowa i rano, i o północy, i w południe – poprowadzono nas więc do domu.
Spałem i, jak zawsze dotychczas, śniłem swój stały kołymski sen: bochenki chleba, które płynęły w powietrzu, zapełniały wszystkie ulice, całą ziemię.
Z rana oczekiwałem spotkania z Zujewem – może da zapalić.
I Zujew przyszedł. Nie kryjąc się przed brygadą i konwojem, wrzasnął, wyciągając mnie z zacisza na wiatr:
– Oszukałeś mnie, psie!
W nocy przeczytał podanie. Nie spodobało mu się. Jego sąsiedzi, dziesiętnicy, także przeczytali i nie zaaprobowali tego podania. Zbyt suche. Za mało łez. Takiego podania nie ma nawet co posyłać. Takim byle czym nie rozczuli się Kalinina.
Ja nie mogłem, nie potrafiłem wycisnąć ze swego wysuszonego przez łagier mózgu ani jednego zbędnego słowa. Nie udało mi się zagłuszyć nienawiści. Nie poradziłem sobie z tą pracą i to nie dlatego, że istniała zbyt wielka przepaść między wolnością i Kołymą, nie dlatego, że mózg mój był zmęczony i chory, lecz dlatego, że tam, gdzie powinny kryć się w nim przymiotniki wyrażające uniesienie, nie było niczego oprócz nienawiści. Pomyślcie, jak biedny Dostojewski przez całe dziesięć lat swojej sybirskiej żołnierki, już po napisaniu Wspomnień z domu umarłych, słał żałosne, łzawe, poniżające, ale poruszające duszę władz listy. Dostojewski pisał nawet wiersze do carycy. W „Domu umarłych” nie było jednak Kołymy. Dostojewskiego dosięgłaby niemota, ta sama niemota, która nie dała mi napisać podania Zujewowi.
– Oszukałeś mnie, ty psie! – ryczał Zujew. – Ja ci pokażę, co znaczy mnie