Sigríður Hagalín Björnsdóttir

Święte słowo


Скачать книгу

ebook was bought on LitRes

      DZIEŃ 1

      Jest ciepły, jasny poranek pod koniec sierpnia, kiedy Edda wychodzi z domu i znika. Jej synek ma zaledwie trzy dni, ona zaś zostawia go samego śpiącego w kołysce, a policjant przeprowadzający wywiad z rodziną mówi, że powinni być jej za to wdzięczni. Często bowiem istnieje powód do zmartwień o bezpieczeństwo noworodków, gdy matka znika i tracąc zmysły, zabiera dziecko ze sobą.

      – Tracąc zmysły? – dziwi się Einar. – Myślicie, że moja siostra straciła zmysły?

      Policjant przygląda mu się głębokim, smutnym wzrokiem; nie ma na sobie munduru, ale widać po nim, że niejedno widział w tej pracy, mimo to nie udało mu się uodpornić na szpetność tego, z czym miał do czynienia na co dzień.

      – Proszę wybaczyć – mówi – źle się wyraziłem. Ale nierzadko kobiety tracą równowagę psychiczną w następstwie porodu. Pańska siostra nie jest pierwszą, która zniknęła zaraz po połogu. Depresja okołoporodowa to dość powszechne zjawisko. Nie jestem ekspertem, ale o ile wiem, może się przerodzić w coś, co się nazywa psychozą poporodową.

      – Może tylko dokądś wyskoczyła? Poszła na siłownię i się zapomniała czy coś? Minęło zaledwie kilka godzin od jej zaginięcia – mówi Einar.

      Julia spogląda na niego surowo. Postanowiła sobie, że to spotkanie rodzinne będzie przebiegać konstruktywnie, przyniesie efekty. Kiedy się zjawił spóźniony, pocałowała go w policzek, jest całkiem zarośnięty, cuchnie rybami i tytoniem, nie robi na niej przyjemnego wrażenia.

      – Einarze, nie przeszkadzaj panu – mówi – on chce nam pomóc.

      Ekipy ratunkowe przeszukują już plaże, powiadomiono media. Stołeczna policja poszukuje Eddy Örlygsdottir. Einar rzecz jasna ma świadomość, że to nie czas na strzelanie fochów, ale też nie są to żadne fochy – od początku doskonale wie, że jego siostra nie jest szurnięta, nareszcie wszystko sobie poukładała, po raz pierwszy od długiego czasu.

      On jest spocony i wściekły, wierci się na krześle, ten dzień nie tak miał wyglądać. Zamierzał skończyć dyżur nad rzeką, zjeść z personelem, wcześnie położyć się spać. Telefon wibrował mu kilka razy w kieszeni na piersi, ale pozwolił mu dzwonić, nawet nie przyszło mu do głowy odebrać, wyczuł, że ryba będzie brała w tym dole. Słońce całymi tygodniami ogrzewało dolinę, brzegi pachniały gorącym mchem i jagodami, ale w rzece było jakoś spokojnie, ryby się pochowały. Wędkarze leniwie przemieszczali się brzegiem wzdłuż koryta, zarzucali raczej z obowiązku niż chęci zdobycia trofeum, mucha tańczyła po powierzchni. Potem nagle słońce znikło, delikatna mgła zaciągnęła niebo. I stało się, czarny kocioł zmatowiał, skały się już w nim nie odbijały, Einar poczuł znajome mrowienie na karku.

      Zmienił muchę, założył małą sunraykę i zarzucił, przeciągnął po gładkiej tafli i poczuł szarpnięcie – tak jak się spodziewał, ofiara od razu zaatakowała. Podciął kijem i poczuł, jak łosoś szarpie w drugą stronę, przez moment pozwolił sobie na dziecięcą radość, ale tylko przez chwilkę, potem podał wędkę klientowi. To jemu miał przypaść zaszczyt wyciągnięcia ryby i zapisania tego faktu w dzienniku.

      Telefon znów zawibrował, po raz piąty. Einar wyciągnął go z kieszeni i spojrzał na numer. Odebrał.

      Szum rzeki zagłuszał słowa Julii. Wiedziała, że nie ma sensu dzwonić do niego do pracy, chyba że wydarzyła się jakaś tragedia; pierwsze, co mu przyszło do głowy, to że coś się stało jego matce. Ale Julia ciągnęła dalej: coś z Eddą.

      – Co mówisz? – darł się do telefonu, żeby przekrzyczeć rzekę. – Co z Eddą?

      – Nie wiemy. Znikła.

      – Raczej nie poszła daleko, dopiero co urodziła.

      – Zostawiła dziecko – wyjaśniła Julia. – Musisz przyjechać do domu.

      – Pracuję. Stoję pośrodku rzeki.

      – Musimy ją odnaleźć. Tym razem musimy trzymać się razem. Wracaj.

      Mówiła jakimś dziwnym, załamującym się głosem. Kiedy się rozłączyła, on stał na śliskim, kamiennym dnie rzeki, przestępując z nogi na nogę. Nurt szarpał mu wodery, a klient wołał, aby pośpieszyć mu z pomocą. Einar zaklął, wbiegł na brzeg po podbierak, ale łososiowi udało się zerwać, żyłka luźno zwisała. Turysta wpadł w szał, co to w ogóle za przewodnik, który gada przez telefon, podczas gdy on stara się zamęczyć rybę?

      Einar powiedział mu, że musi jechać, to sytuacja awaryjna. Może się z nim zabrać do schroniska dla wędkarzy albo zostać na brzegu rzeki i samemu dalej próbować coś złapać. Potem wspiął się jarem w górę, słońce wyłoniło się zza chmury i na dnie doliny migotała rzeka, dziś raczej niczego więcej się nie złowi. Schronisko stało na porosłym lasem stoku, jacuzzi już było zajęte przez zamożnych gości o siwiejących klatach. Wpakowali kupę szmalu w pozwolenia na wędkowanie, a w zamian dostali szansę przesiedzenia bezrybia w gorącej wodzie z piwem w ręku. Nie miał czasu się z nimi przywitać, udał się prosto do swojego pokoju, pozbierał rzeczy, wrzucił nieliczne ciuchy do torby sportowej razem z laptopem i słuchawkami, obejrzał książki, nim je schował, Łowienie pstrągów w Ameryce, Pożegnanie z bronią i Aðventa – czytał je już tyle razy, że nauczył się ich niemal na pamięć.

      Torbę wrzucił do bagażnika, upchnął wodery do czarnego worka na śmieci, kołowrotki i pudełka muchowe włożył do torby wędkarskiej. Bagaż cuchnął rybami, ale stary patrol pamiętał gorsze czasy, zanosząc się kaszlem, odpalił i ruszył podjazdem. Einar nie patrzył w lusterko wsteczne, koncentrował się na drodze krajowej prowadzącej do domu.

      I teraz siedzą tu w salonie Eddy, ta mała, dziwaczna rodzina. Dom jest jasny, urządzony z gustem i zimny niczym góra lodowa, poza Ragnarem, mężem Eddy, żadne z nich tu nie pasuje. I poza Eddą przed zniknięciem pół doby wcześniej; tak w każdym razie szacuje policja.

      Einar zadaje sobie pytanie, co najgorszego mogło się stać. Popełniła samobójstwo, czyli po prostu postanowiła odejść i odciąć się od tego wszystkiego? Odrzuciła dziecko, które niespokojnie śpi w nosidełku u boku ojca, odrzuciła macierzyństwo?

      Ragnar wygląda koszmarnie. Mały w ogóle nie śpi, narzeka ojciec, a potem jeszcze zwaliło się to wszystko, pokazuje palcem siedzących w półkolu w jego czarno-białym salonie. Jakby to była ich wina.

      Teściowa patrzy na niego chłodnym wzrokiem, Julia nie potrafi szanować marudnych facetów. Einar uważa, że do tej pory i tak była zbyt pobłażliwa dla Ragnara, chociaż teraz nie ma do niego cierpliwości, ponieważ on kręci się wokół siebie, zagubiony i słaby w chwili, gdy powinien być silny.

      – Edda nigdy by nie odeszła, nie mówiąc o tym nikomu, gdyby wszystko było z nią w porządku, możesz być pewien – mówi Julia zdecydowanie. Ujmuje dłoń Ragnheidur, aby dodać jej otuchy, ta siedzi obok niej z kolanami owiniętymi wełnianym kocem i w milczeniu obserwuje, co się tu dzieje. Kiedy przyjechał Einar, dłonie miała wilgotne, chwycił ją za ręce i spojrzał jej w oczy, szukając jakichś oznak, że rozumie, co się stało.

      – Nie bój się, mamo – mówi do niej. – Znajdziemy ją. Obiecuję.

      Pochyla się i niezdarnie ją obejmuje, szuka w jej ramionach schronienia, jak wiele razy wcześniej, od samego początku, ale Ragnheidur już nie zapewnia bezpieczeństwa. Jest cieniem samej siebie, twarz wykrzywiona, puste spojrzenie.

      Einar przygląda się im, Ragnheidur i Julii, siedzącym obok siebie, jedna miękka i bezbronna, podkulona na kanapie, druga prosta niczym struna, skoncentrowana niczym ostrze noża. Julia poprawia kocyk na kolanach Ragnheidur, wygładza kołnierz swetra, cały czas skupia na niej uwagę, martwi się, że może jej być zimno.

      Jego matki. Matki jego i Eddy.

      Ragnar jeszcze raz wszystko