Tomasz Jastrun

Opiłki i okruszki


Скачать книгу

– powiedziała mama.

      – Niech Helena się nie martwi – mówił tata. – Wszystko się wyjaśni.

      Babcia miała jednak taką minę, jakby nie wierzyła w wyjaśnienie wszystkiego.

      – Nie przy dziecku – powiedziała mama.

      Poczuł, że dorośli mają przed nim jakąś wielką tajemnicę i że się jej boi.

      – To nie będzie trwało długo – mówiła mama, ale miała taką minę, że od razu było widać, że to nieprawda. Pachniało lekarstwami, ten zapach zapowiadał rzeczy straszne i niemożliwe do zniesienia. Popłakał się, tak do głębin swego istnienia, wszystko w nim łkało.

      – Wycięcie migdałków to nawet nie jest operacja, to tylko zabieg, jutro znieczulą cię i nic nie będziesz czuł, nic a nic.

      – A dlaczego ciebie wtedy przy mnie nie będzie?

      – Nie mogę, mamom nie pozwalają być przy operacji, ale potem do ciebie przyjdę.

      – Bez ciebie nie pójdę na operację.

      Mama chciała wejść z nim na szpitalną salę, ale pielęgniarka nie pozwoliła. I mama się na to zgodziła. Już nie płakał. Przebrał się w piżamkę i położył się na łóżku, nie patrząc na inne łóżka, gdzie leżały lub siedziały dzieci, niektóre łaziły po sali. Jakiś chłopiec podszedł do niego i zagadał:

      – Co masz taką minę, jakbyś połknął żabę? – Nic nie powiedział. Położył się na łóżku tyłem do sali. Ściana nie była zupełnie gładka, miała małe grudki, które gładził palcami. I te grudki lubiły go.

      Przed kościołem stał czarny Chrystus, zgarbiony pod ciężkim krzyżem. Bardzo męczył pod tym krzyżem. Tymczasem jego samego trzymały za ręce babcia i ciocia, idąc szybko, za szybko.

      – Powiedz babciu jeszcze raz, jak to się nazywa? – zapytał.

      – To jest chrzest – odparła babcia.

      – To nie będzie boleć?

      – Nic a nic – zapewniła ciocia.

      – A dlaczego nie ma mamy?

      – Mama nie ma czasu, poza tym mogłaby się nie zgodzić, a bez chrztu nie poszedłbyś do raju. Rodzice to zaniedbali.

      – Ale ja przecież nie umrę?

      – Teraz nie, ale każdy kiedyś umrze – tłumaczyła babcia.

      – A Chrystus nie umarł?

      – Umarł, ale zmartwychwstał.

      Poczuł, że tego nie rozumie i że od tego, czego nie rozumie, kręci mu się w głowie.

      – A pójdziemy potem na lody?

      – Przecież obiecałyśmy, pójdziemy – uspokoiła go ciocia.

      Wnętrze kościoła było mroczne i wilgotne. Babcia kazała mu zanurzyć palce w kamiennej miednicy, gdzie była święta woda, i przeżegnać się. Babcia czasami zabierała go na mszę, więc wiedział, jak to się robi.

      Podszedł jakiś pan, chudy, wysoki, z małą brodą i przywitał się z babcią, z ciocią i nawet z nim się przywitał. Nigdy przedtem tego pana nie widział.

      – To będzie twój ojciec chrzestny, a ciocia będzie matką chrzestną – tłumaczyła babcia.

      – Ale ja mam już mamę i tatę – powiedział.

      – To będą tacy rodzice na niby – uspokajała go ciocia.

      – Ksiądz się zgodził tak bez rodziców? – zapytał pan.

      – Tak, to znajomy mojego męża – tłumaczyła ciocia. – Ojciec dziecka dopiero co wyszedł z więzienia.

      Podszedł ksiądz, cały w sutannie, wyglądał jak wielki czarny ptak. Bał się go tak bardzo, że bardziej nie można. I niespodziewanie dla wszystkich, też dla siebie samego, rzucił się do ucieczki. Obejrzał się i zobaczył, że wysoki pan, niby jego nowy ojciec, goni go, więc przyśpieszył, a ciemne ławki kościelne migały mu w oczach.

      Pachniało upałem, kwietne dywany zdawały się falować od pszczół i trzmieli, bał się tych owadów, ale udawał, że się nie boi, skoro nie bała się Kasia. Miała osiem lat, on tylko siedem i lękał się, że nie traktuje go poważnie. Mama Kasi i babcia rozmawiały, jak dobrym uzdrowiskiem jest Ciechocinek, jak służy dzieciom i osobom starszym. Mijali fontannę grzybek, bardzo lubił to miejsce, grzybek był bardzo duży, żółty, a woda spieniona. Szli potem wzdłuż tężni, gdzie wśród ciemnych ścian z gałązek szeptała woda. Sól osadzała się po bokach grubym białym osadem i tak pachniała, aż kręciło w nosie. Kasia zapytała, ile ma lat i do jakiej szkoły chodzi. Zawstydził się, że chodzi dopiero do pierwszej klasy. Bardzo podobała mu się ta dziewczynka, niosła na plecach złoty warkocz, a na nim czerwoną kokardkę. Miał wielką ochotę dotknąć tego warkocza. I pocałować ją w policzek. Podszedł do nich fotograf z aparatem na dużym brzuchu.

      – Może zrobić zdjęcie dzieciom? Taka ładna z nich para – powiedział. – Na jutro będzie gotowe, zakład w pobliżu grzybka z fontanną. Mama Kasi marudziła, ale babcia zapaliła się do tego pomysłu. I mama Kasi się zgodziła.

      Fotograf dał mu do ręki parasolkę i powiedział, by trzymał ją nad sobą i nad Kasią, to będzie zdjęcie przytulne. Trochę mu drżała ręka, gdy trzymał tę parasolkę.

      – Popatrzcie sobie w oczy – poprosił fotograf.

      Popatrzył, jej oczy były błękitne i tak głębokie, że poczuł, że w nich tonie. I był już pewien, że kocha tę dziewczynkę. Aparat zrobił pstryk.

      Zbudował zamek z mokrego piasku, z głęboką fosą. Zawołał do rodziców, że idzie się kąpać. Mama wstała i patrzyła, zawsze się o niego boi. W pobliżu gruba pani, piszcząc, pryskała się wodą i wołała, że jest zimna jak lód i że ona nigdy w życiu się nie zanurzy. A on zanurzył się raz i już, i wcale nie czuł, że woda jest zimna. Od roku uczył się pływać, ale nie mógł się nauczyć. Ruchy rąk i nóg do żabki już znał na pamięć, ale nie potrafił utrzymać się na powierzchni. A na plecach bał się położyć, bo czuł, że woda zaleje mu głowę i się utopi. Miał już mało nadziei, że kiedykolwiek nauczy się pływać, tak naprawdę to już w to nie wierzył. Próbował jednak udawać żabę, gapiąc się na żółtą łódkę, która płynęła przy falochronie, nad nią mewa kołysała się w powietrzu i nagle poczuł, że płynie. – Mamo ja płynę! – zawołał, a mama szła na granicy wody i piasku i uśmiechnięta klaskała w dłonie.

      Wrócił na plażę jak zwycięzca, ale fale już podstępnie zburzyły zamek.

      Tata niedawno pokazał mu w Muzeum Narodowym obraz Jana Matejki Bitwa pod Grunwaldem. Właśnie takie kłębowisko ciał jak na obrazie jest zawsze na szkolnej przerwie. Fajnie wyfruwać z klas, gdy słychać dzwonek. Udało mu się wybiec pierwszemu. Od razu przewalanie się po podłodze, jeden na drugim, taki przekładaniec, najgorzej ma ten, który jest na samym spodzie. A potem bieg, kto szybciej na drugi koniec korytarza. I nagle tępy błysk. Zderzył się głową