Tomasz Jastrun

Opiłki i okruszki


Скачать книгу

się gorszy, biedny, czy ona może chcieć kogoś takiego? Nastawił Beatlesów, nie znała nikogo, kto by miał tę płytę, piosenki słyszała w radiu Luksemburg, więc była pod wrażeniem. Kopertę płyty powąchała i pocałowała. Jest napalona, pomyślał. Nie wydawała mu się teraz taka brzydka, nawet całkiem ładna. Zastanawiał się, czy od razu ją pocałować, czy za chwilę, żeby tylko nie przegapić dogodnego momentu. Za wcześnie może być niedobrze, może się spłoszyć, a on wyjdzie na durnia. Można nawet dostać po łapach, albo jeszcze gorzej, w twarz. Widział takie rzeczy na filmach. Lepiej być ostrożnym i poczekać. Zrobił herbatę, rozłożyła zeszyt i książkę, podał herbatę i ciastka, kupił przezornie ciastka, w zapasie było wino, tak na wszelki wypadek, ale wina nie śmiał na razie proponować. Okropnie to wszystko zdawało się kłopotliwe, jakby nie można było od razu przejść do rzeczy. Robili na razie równania, nie mógł się skupić. Zbliżył głowę do jej głowy, włosy musnęły mu twarz, pachniała dziewczyną, ten zapach działał odurzająco, chciał wtulić twarz w jej włosy, nagle wstała i powiedziała: – Nic nie rozumiem z tej cholernej matmy. Też wstał, chciał ją przytulić, ale poszła do toalety, zastanawiał się, czy przybliża go to do celu, czy oddala? Może w tej toalecie przygotowuje się do seksu? Usłyszał, jak spuszcza wodę. Wróciła, chciał wyczytać z jej twarzy, czy jest gotowa, ale niczego nie wyczytał. Znowu wzięli się do matematyki. Sprawdził, czy prezerwatywy są na miejscu, wyczuł je palcami w kieszeni. Poczuł nagle złość na nią, że mu zawraca głowę matmą, miał co innego w głowie. Stanął za nią, pochylała się nad zeszytem, zanurzył nos w jej włosach. Znieruchomiała. Chwycił dłońmi jej szyję i zacisnął palce. Zerwała się. – Wariat, zboczeniec! – krzyknęła i rzuciła się do drzwi. Nie ruszył za nią, słuchał tylko, jak biegnie po schodach.

      Uciekł tego dnia ze szkoły. Pochód mijał pomnik Kopernika. Na piersi astronoma wisiało prześcieradło z napisem namalowanym czerwoną farbą: „Żądamy prawdy i chleba”.

      – Demokracja, demokracja! – krzyczał tłum. Powietrze szczypało w oczy, gaz łzawiący płynął od strony uczelni. Czuł się w tym studenckim tłumie serdecznie, swojsko, bratersko. Obok szli studenci Politechniki z transparentem „Politechnika też strajkuje”. Miał wrażenie, że stał się cud. Bunt na obrzeżach sowieckiego imperium. A wszystko zaczęło się od zakazu wystawiania Dziadów Mickiewicza. Za tymi Dziadami nie przepadał, bo męczono go nimi w szkole, powtarzał jednak w myślach słowa wieszcza: „Wszak to już mija wiek. Jak z Moskwy w Polskę nasyłają. Samych łajdaków stek”. Tak się porobiło, że utwór uderzający w Rosję Carską, stał się wrogi sowietom. Jakim jednak trzeba być durniem, by zdejmować z afisza dzieło Mickiewicza. Studenckie strajki ogarnęły całą Polskę, czegoś takiego jeszcze nie było w Polsce Ludowej, w żadnym z komunistycznych krajów. Myślał o tym, kiedy milicja zaatakowała. Wśród mundurowych byli też cywile z pałkami, ormowcy. Jeden uderzył go w plecy, miał grubą kurtkę i nie poczuł bólu, odwrócił się, ormowiec chciał go uderzyć jeszcze raz, ale zdążył chwycić go za rękę. Stali naprzeciw siebie, twarzą w twarz, i patrzyli sobie w oczy, ten człowiek miał brązowe oczy, nieco krzywy nos, czapkę z daszkiem, długi stary płaszcz, byle jaki szalik, był jego wzrostu.

      – Co pan robi, nie wstyd panu? – powiedział, patrząc mu w te brązowe oczy, pełne wysiłku i napięcia.

      Przez chwilę miał wrażenie, że znajduje u swojego oprawcy zrozumienie, ale mogło to być złudzenie. Kątem oka ujrzał, że podbiega do nich milicjant. Odepchnął ormowca i rzucił się do ucieczki. Był przy kościele, gdzie czarny, granitowy Chrystus uginał się pod brzemieniem krzyża. Ludzie biegli do kościoła, szerokie drzwi zdawały się pochłaniać ich jak wodę. Dołączył do tego strumienia. W kościele było tłoczno, wszyscy byli odwróceni plecami do ołtarza, panował półmrok, poczuł chłód i wilgoć. Nie mógł sobie przypomnieć, skąd znał to wnętrze.

      Buro, szaro i brudno, mróz, wszystko zmrożone, też smutek. Już kilkakrotnie żegnał tu na Dworcu Gdańskim znajomych, te pożegnania stały się częścią warszawskiego krajobrazu i przypominały pogrzeby.

      Rozmawiał dzisiaj z matką, nie wiedział, że jej ojciec, jego już nieżyjący dziadek, w czasie okupacji ukrywał Żydów. Groziła za to kara śmierci. Matka powiedziała, że więcej Polaków wydawało Żydów, niż im pomagało, to pierwsze było o wiele łatwiejsze i przynosiło czasami zyski. Teraz z Polski wyjeżdżają ci cudem ocaleni i ich dzieci.

      Z Markiem znał się od trzech lat. To jego pierwsza i wielka młodzieńcza przyjaźń. Potem mężczyźni już nie mają takich przyjaźni, stygną i kostnieją. Nawet nie wiedział, że Marek jest Żydem, nikt wtedy się tym za bardzo nie interesował, teraz wszyscy się tym interesują. Jak to właściwie jest być Żydem? Osobliwe. Od tego, co piszą gazety, co mówią w telewizji, chce się rzygać. Do tej pory nie wiedział, że coś może być takie podłe i tak wiele ważyć.

      Szedł obok przyjaciela. Milczeli. Chciał mu powiedzieć, że to wielki błąd, że wyjeżdża, ale nie był to czas, by mówić takie rzeczy. I czy byłoby to szczere? Czuł żal, że go opuszcza, ale też skrycie mu zazdrościł kolorowego świata, do którego jedzie, szans i możliwości, których nie ma w tym smutnym, nadwiślańskim kraju, w burej prowincji sowieckiego imperium. Przodem szli rodzice Marka, zgarbieni, jakby nieśli na plecach wielki ciężar. Marek był w modnym kożuchu ze skłębionym, jasnym kołnierzem koloru pszenicy.

      – Jak się czujesz? – zapytał, by cokolwiek powiedzieć.

      – A jak ci się wydaje, jak ja mogę się czuć?

      To nie było mądre pytanie. Tylko milczenie zdawało się na miejscu. Ale ono męczyło i bolało.

      Pocałunki, uściski, przyjaciel żegnał się ze wszystkimi, a wszystkich było wielu. Czuł się zmarginalizowany przez ten tłum znajomych, był tylko jednym z wielu i odjeżdżający nie tylko jego pocałował na pożegnanie.

      Zabrzmiał sygnał, że pociąg zaraz rusza. Marek wsiadł pośpiesznie z rodzicami do wagonu, nie mieli wiele bagażu przy sobie, to co mogło być wywiezione, jechało wozem dostawczym. Stanął w oknie. Pociąg westchnął, drgnął i ruszył. Szedł obok okna, potem biegł, jak na filmach. Dopiero gdy w dali zamajaczyły plecy ostatniego wagonu, a stukot kół zacichł, poczuł, że stało się.

      Szedł zmrożoną ulicą, językiem dotykał pustego miejsca po zębie, wyrwano mu go dwa dni temu. Pierwszy stały ząb utracony na zawsze. Nieodwracalność tej straty uświadomiła mu, że właśnie zaczął się starzeć.

      Poprosił ją do tańca. Tango już wyszło z mody, ale zdarzało się na prywatkach. Zamienili kilka słów, miała ładny, ciepły głos. Pił wcześniej wino, pewnie za dużo, i to go ośmielało, zwykle nieśmiałego. Przytulił policzek do jej policzka. Przylgnęła do niego. Pachniała winem i perfumami, od których kręciło mu się w głowie. Była ładna, była świeża, studiowała psychologię.

      Poszli do jej akademika, koleżanki wyjechały. Nie chciało mu się wierzyć, że zaprasza go do siebie tak po prostu, bez flirtu, zabiegania. A to historia, myślał i drżał z ekscytacji. W pokoju były trzy łóżka i wielki bałagan, na biurkach rozrzucone zeszyty i długopisy, na krzesłach ubrania.

      – Nie patrz, koleżanki tak mają, robią śmietnik z pokoju.

      Rzucił się do jej ust, a potem jak głodne dziecko ustami do piersi.

      – Poczekaj, zdejmę majtki – powiedziała. Jakoś tak dziwnie rzeczowo, nieromantycznie.

      To