James Frey

Milion małych kawałków


Скачать книгу

jeszcze daleko.

      Rozrywam torbę cracku i wyciągam garstkę małych żółtych kryształków. Jeszcze raz wycieram krew i biorę fifę, która jest długim prostym kawałkiem szkła z filtrem, i zaczynam wpychać do niej kryształki. Nabijam ją, jeszcze raz wycieram krew, zapalam zapalniczkę, wsadzam fifę do ust, przysuwam biały płomień do wylotu. Wdycham. Gorący miętowy miód zmieszany z napalmem, po którym przychodzi kop tysiąc razy silniejszy od najczystszego proszku, tysiąc razy bardziej niebezpieczny. Trzymam, a kop nabiera mocy. Ta moc rośnie, ogarnia mnie i pochłania. Czuję się znowu dobrze, idealny, doskonały i niepokonany, jak gdyby moc każdego orgazmu, jaki kiedykolwiek miałem, mógłbym mieć i będę mieć, została skumulowana w pojedynczy moment. O mój Boże, dochodzę. O mój jebany Boże, dochodzę. Pozwól dojść pozwól dojść pozwól dojść pozwól dojść. Pozwól kurwa dojść.

      Znika tak szybko, jak nadeszło, i wiem, że zniknęło na dobre, zastąpione strachem, lękiem i morderczą wściekłością. Wszelkie pozory przyjemności znikają. Chwytam kryształki, nabijam fifę, mach. Chwytam kryształki, nabijam fifę, mach. Zapalniczka jest biała, a szkło jest różowe i czuję, jak skóra moich palców skwierczy, ale to mi nie przeszkadza. Chwytam kryształki, nabijam fifę, mach. Robię to, aż torebka jest pusta, a wtedy wciskam do fify torebkę i spalam plastik. Jest we mnie mordercza wściekłość i muszę zabić. Zabić serce, zabić umysł, zabić siebie.

      Mam klej i benzynę i chcę obydwu. Chwytam klej i przykładam koniec tubki pod nos i wyciskam grubą kreskę na skórę między nozdrzami i wargą. Każdy wdech przynosi fetor Piekła i śmierci, każdy wdech przynosi pragnienie czegoś jeszcze. Zabijam teraz szybko i wydajnie, ale niewystarczająco szybko ani wydajnie. Nachylam się i ustawiam nos tuż nad połyskującą powierzchnią benzyny i jestem twarzą w twarz z chemicznym unicestwieniem. Ta twarz to mój przyjaciel, mój wróg i moje jedyne wyjście. Wybieram je. Wdycham, wydycham, szybciej i szybciej i szybciej i szybciej. Nic już nie czuję albo to, co czuję, jest tak potężne, że mój umysł i moje ciało nie są w stanie pozwolić mu dotrzeć. Jest mi tu dobrze. Właśnie tego pragnę, tego potrzebuję i to muszę mieć i tu spędziłem ostatnich parę lat życia.

      Zdaję sobie sprawę, że jest mi zimno, i zaskakuję i otwieram oczy. Pokój jest ciemny i cichy. Budzik koło łóżka Johna pokazuje szóstą piętnaście. Słyszę, jak Warren chrapie. Siadam i rozcieram ciało i trzęsę się. Gęsia skórka pokrywa mi skórę na ramionach i stoją mi włoski na karku i boję się. Boję się swojego snu, boję się ranka, boję się tego miejsca i Ludzi tutaj, boję się życia bez narkotyków i alkoholu, boję się samego siebie, boję się radzenia sobie ze sobą, boję się następnego dnia, robię w portki ze strachu, tracę zmysły ze strachu. Boję się i jestem sam i jest wcześnie rano i nikt się jeszcze nie obudził.

      Wstaję z łóżka i idę do Łazienki i biorę prysznic i wycieram się i ból mnie ścina i padam na kolana i czołgam się do sedesu i wymiotuję. Wymiociny są gorsze niż zazwyczaj. Bardziej gęste, bardziej krwiste, więcej kawałków żołądka, więcej bólu. Każda wyżymająca erupcja pali mi przełyk i wysyła ostry ból przez klatkę piersiową i sprawia, że czuję, jakbym się dusił. Sprawia, że czuję, jakbym się dusił, i prawie żałuję, że tak nie jest, bo wtedy to by się skończyło. Chcę, żeby to się skończyło.

      Wymioty się kończą, a ja siadam na podłodze i opieram się o przód sedesu. Przepływają przeze mnie fale emocji i czuję, jak wzbierają łzy. Wszystko, co wiem i czym jestem, i wszystko, co zrobiłem, zaczyna przelatywać mi przed oczami. Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość. Przyjaciele, wrogowie, przyjaciele, którzy stali się wrogami. Gdzie mieszkałem, gdzie byłem, co widziałem, co zrobiłem. Co zrujnowałem i zniszczyłem.

      Zaczynam płakać. Łzy lecą mi po twarzy i wydobywa się ze mnie cichy szloch. Nie wiem, co robię, i nie wiem, dlaczego tu jestem, i nie wiem, jak sprawy mogły się tak posypać. Próbuję znaleźć odpowiedzi, ale ich nie ma. Jestem zbyt rozjebany na odpowiedzi. Jestem zbyt rozjebany na cokolwiek. Łzy płyną szybciej i szlocham głośniej i kulę się na zimnych kafelkach podłogi i obejmuję się. Obejmuję się i wyję i jest rano i jestem gdzieś w Minnesocie i od pięciu dni nie piłem i nie wiem, co się ze mną kurwa dzieje.

      Płacz cichnie i szloch cichnie i siadam i wycieram twarz. Słyszę rozmowy na zewnątrz i nie chcę, żeby mnie widzieli w tym stanie, więc wstaję i robię głęboki wdech i mówię sobie, że nic mi nie jest, i wychodzę.

      Wchodzę do Pokoju. Warren i John stoją przy łóżku Larry’ego. Warren słyszy mnie i spogląda na mnie.

      Widziałeś Larry’ego?

      Nie.

      Jego rzeczy zniknęły.

      Nie widziałem go.

      Chyba uciekł.

      Nie wiem, co powiedzieć.

      Znajdziemy Opiekunów i powiemy im. Jeżeli go zobaczysz, wyślesz go do nas?

      Tak.

      Wychodzą, a ja zmierzam do łóżka i kiedy wkładam ubranie, myślę o Larrym. Odszedł. Odszedł definitywnie i definitywnie bez powrotu. Jest na zewnątrz, sam na zimnie, przypuszczalnie na poboczu Autostrady, niesie torbę, z podniesionym i wystawionym kciukiem. Myśli o swojej Żonie i swoich ślicznych małych Dziewczynkach. Chce je zobaczyć i potrzymać i przytulić i pocałować. Chce im powiedzieć, że jest mu przykro i że wszystko jest w porządku, że jest gotów, żeby być Mężem i Ojcem, i wie, że mógłby nim być. Modli się, żeby nie miały tego, co on ma, bo jeżeli mają, to umrą. Może nie jutro ani za tydzień ani za miesiąc ani za rok, ale wcześniej czy później umrą i umrą przez niego. Bądź błogosławiony, Larry, myślami jestem z tobą. Oby udało ci się dotrzeć bezpiecznie do domu, oby twoja Żona i Córki okazały się seronegatywne, niechaj reszta twoich dni na tej Ziemi będzie najszczęśliwsza z tych, których zaznałeś. Bądź błogosławiony, Larry. Bądź błogosławiony.

      Kończę się ubierać i wychodzę z Pokoju. Zbieram środki czystości i idę do Toalet Publicznych i chociaż nie wyglądają na brudne, klękam i zaczynam je czyścić.

      Hej.

      Odwracam się. W drzwiach stoi Roy.

      Wczoraj spartoliłeś robotę.

      Odkładam gąbkę.

      Co?

      Wstaję.

      Wczoraj spartoliłeś robotę.

      Roy robi krok do przodu.

      Dla mnie były czyste.

      Robi kolejny krok do przodu.

      Były brudne. Dzisiaj się postaraj albo na ciebie doniosę.

      Łazienka jest mała.

      Słyszałeś mnie. Dobrze wyczyść toalety albo na ciebie doniosę.

      Czuję się uwięziony.

      Wyczyszczę je porządnie. Obiecuję.

      Jak szczur w klatce.

      WYCZYŚCISZ JE LEPIEJ NIŻ PORZĄDNIE. WYCZYŚCISZ JE NA BŁYSK ALBO CIĘ STĄD WYWALĄ.

      Jak szczur w klatce, który chce się wydostać.

      ZEJDŹ MI KURWA Z OCZU.

      Robi kolejny krok do przodu. Czuję jego oddech, czuję jego ślinę na policzkach. Furia wzbiera.

      WYWALĄ CIĘ NA ZBITY PYSK, TY MAŁY SKURWIELU.

      Wyciągam rękę i chwytam Roya za gardło i ściskam i rzucam nim o ścianę Łazienki i uderza z głuchym odgłosem i zaczyna krzyczeć.

      NA POMOC NA POMOC NA POMOC NA POMOC.

      Chwytam go ponownie i wyrzucam go przez drzwi. Uderza w ścianę na zewnątrz drzwi i osuwa się na podłogę i nie przestaje krzyczeć.

      NA POMOC NA POMOC NA POMOC NA POMOC.

      Wychodzę przez drzwi i staję nad nim.

      A