Daphne K.

12 kroków z Jezusem


Скачать книгу

i poruszająca, jakże wielki dar posiadasz, że ukazujesz nadzieję w zaskakującej miłości Boga – z pewnością polecę ją wielu osobom.

D.P.

      Podczas czytania Wprowadzenia, zamurowało mnie – dziękuję – to bardzo odkrywcze i pomocne. Każdy powinien posiadać egzemplarz.

J.D.

      wprowadzenie

      Był taki czas, kiedy wiele opowieści kończyło się w momencie, gdy szczęśliwa para, po wielu wyzwaniach nareszcie razem, dopływa ostatecznie do krainy szczęśliwości – przed ołtarz. Może moja opowieść rozpoczyna się nie całkiem dokładnie od tego momentu, lecz gdybym nie poślubiła Philipa, to nie musiałabym tej historii opisywać. To właśnie ślub z Philipem w ostatecznym rozrachunku doprowadził mnie do programu Dwunastu Kroków, nauczył mnie wielu rzeczy, które zmieniły moje życie na lepsze i sprawił, że chcę o tym wszystkim napisać.

      Po raz pierwszy spotkałam Philipa kilka lat wcześniej, lecz tylko na niwie zawodowej. Następnie znowu się spotkaliśmy na pewnym przyjęciu i parę dni później otrzymałam od niego list. Zaprosiłam go na swoje przyjęcie urodzinowe, gdzie poznał kilkoro moich przyjaciół i rodzinę. Wówczas postanowił, że powinien uwolnić się od swojej ówczesnej dziewczyny, zanim będzie musiał – używając staromodnego wyrażenia – „zdeklarować się co do swoich intencji”. Kiedy już to zrobił, zaprosił mnie na obiad. Był wydawcą, a ja prowadziłam firmę doradczą, zajmującą się personelem komputerowym, i oboje pracowaliśmy w Londynie. Każde z nas posiadało własne mieszkanie, ale on miał się właśnie wyprowadzać ze swojego, bo już wcześniej wynajmował kryty strzechą domek nad rzeką Wiltshire, w bardzo sielankowym miejscu.

      Od kilku lat zdarzali się tacy, którzy chcieli mnie poślubić, a których ja nie chciałam i vice versa. Ostatnimi czasy modliłam się słowami: „Panie, jeśli chcesz, żebym została mężatką, to czy mógłbyś, proszę, znaleźć dla mnie mężczyznę, który jest chrześcijaninem, inteligentnym, kochającym, uczciwym i z poczuciem humoru, może niekoniecznie Adonisa, lecz w miarę atrakcyjnego, nie bogacza, lecz wypłacalnego, i nie rasistę”. Wydawało mi się, że te moje wymagania są minimalne i niezbyt roszczeniowe! Niedługo po tym zjawił się Philip, który spełniał wszystkie powyższe kryteria, więc doszłam do wniosku, że jest on – w dosłownym sensie – „odpowiedzią na moją modlitwę”.

      Powiedział, że kiedy następnym razem przyjadę do brata do Wiltshire, to koniecznie muszę go odwiedzić w jego domku. Kiedy skorzystałam z jego zaproszenia, odkryłam, że właśnie zjechała do niego na weekend nieco męcząca osiemdziesięcioletnia ciotka, więc doszłam do wniosku, że obok wszelkich pozostałych zalet, musi on mieć dobre serce! Im lepiej go poznawałam, tym bardziej zaczynał mi się podobać. Był we mnie bardzo zakochany, mi zaś bardzo łatwo przyszło go pokochać i wkrótce się zaręczyliśmy. Dwa miesiące później, w 1970 roku, miał miejsce nasz piękny, wiejski ślub i miesiąc miodowy we Francji.

      Dziewięć miesięcy później zrobiłam badania prenatalne, na sześć tygodni przed wyznaczoną datą narodzin dziecka. Jednakże „dziecko” okazało się być bliźniętami, które przyszły na świat pięć dni później! Urodziło się nam dwóch chłopców, których nazwaliśmy Richard i John. Mimo, że byli oni wcześniakami, to rośli zdrowi oraz piękni i stali się naszą ogromną radością.

      Kiedy właśnie co skończyli roczek, wszyscy razem pojechaliśmy na wakacje do Libanu. Był to czas odpoczynku i szczęścia, z którego większość spędziliśmy w oplecionym winoroślą ogrodzie na dachu nadmorskiej willi należącej do naszego przyjaciela. Chłopcy mogli sobie bezpiecznie raczkować bez pokusy wpychania kamyków do ust, jak to robili na plaży. Było to jeszcze przed „kłopotami” (jak Libańczycy określali wojnę), w bardzo spokojnej chrześcijańskiej wiosce. Córka gospodarza uwielbiała obwozić po wsi w wózku niebieskookie bliźniaki, popisując się nimi przed przyjaciółmi.

      Wypoczywałam i odzyskiwałam siły po pierwszym roku macierzyństwa, które było ekscytujące, lecz w jakiś szczególny sposób skracało sen. Żadne widoczne chmury nie zbierały się nad horyzontem mojej psychiki, który wydawał się być „nastawiony na jasność”.

      Dwie kobiety

      Jakieś osiem lat później, w 1980 roku, miałam mentalny obraz dwóch kobiet w przedniej ławce naszego kościoła. Jedna z nich była „filarem parafii”: członkinią rady parafialnej i radosną matką dwójki pociech. Ta druga kobieta wyglądała na zmęczoną i spiętą, siedziała sztywno i cicho płakała. Co dziwne, były one tą samą kobietą, obie były mną.

      Nadal kochałam Philipa i on kochał mnie. Richard i John byli zdrowi i cudowni, dobrze radzili sobie w szkole. Philip nadal miał dobrą prace w wydawnictwie. Wyjechaliśmy z Wiltshire i kupiliśmy dom w Londynie. Wymagał on całkiem sporego nakładu pracy, z czego większość wykonałam ja sama, ale do tamtego czasu był już na ukończeniu.

      Więc skąd brało się napięcie i ciche łzy? Z najoczywistszego powodu: przejmowałam się piciem Philipa. Od około ośmiu lat pił on zbyt wiele (często upijał się do nieprzytomności), lecz starał się to jakoś kontrolować. Czasem nawet zdawało się, że mu wychodzi, lecz później znowu zaczynał.

      Ponieważ w przeważającej mierze pił w domu, to prawie nikt nie znał rozmiaru problemu, a ja nie czułam, żebym miała prawo o tym mówić. Byłam zestresowana i przygnębiona. Przeszłość i teraźniejszość przepełniała niepewność, a przyszłość zapowiadała się jeszcze gorzej.

      Jednak była to tylko część problemu. Choć wtedy nie potrafiłam tego jeszcze sama dostrzec, wiele mego niezadowolenia brało się ze sposobu, w jaki reagowałam na tę sytuację. Przykładowo, czułam, że to ja byłam odpowiedzialna za jego picie, jeśli nawet nie za spowodowanie go, to przynajmniej za to, że „nie byłam w stanie pomóc mu przestać”. W konsekwencji czułam się niedostatecznie dobra oraz winna i pełna niepokoju.

      Chociaż bardzo się martwiłam piciem Philipa, miałam również przeświadczenie, że gdybym była lepszą chrześcijanką, to powinnam umieć „wznieść się ponad to”. Gdy teraz patrzę wstecz na swoje życie, to widzę, że czułam wtedy, że mam wiele powodów do wdzięczności i dlatego powinnam pod płaszczykiem dzielnej postawy skrywać swe problemy, co też i przez większość czasu robiłam.

      Dlaczego tak właśnie reagowałam? Czuć się odpowiedzialną za zachowanie kogoś innego nie jest przecież zbyt racjonalne. Jednakże taka reakcja jest bardzo powszechna i wydaje się, że jest powiązana z doświadczeniami z dzieciństwa.

      Dzieciństwo i różowe okulary

      Swoje dzieciństwo opisuję szerzej w następnym rozdziale, ale już tutaj chcę powiedzieć, że, jak większość ludzi, dorastałam w przekonaniu, że moja rodzina była całkiem normalna. Kochałam rodziców i miałam skłonność do postrzegania ich przez różowe okulary, doceniałam ich mocne punkty i pozostawałam nieco ślepa na ich niedostatki. Może wtedy dodawało mi to otuchy, lecz później stawało na przeszkodzie przed dostrzeżeniem całej prawdy.

      Kiedy ojciec odszedł na emeryturę, porzucił matkę i więcej już nigdy nie mieszkał w Anglii. W tamtym czasie pracowałam jako pielęgniarka i, za wyjątkiem dni wolnych, nie mieszkałam w domu. Wieść, że ojciec następnego dnia wyjeżdża, całkowicie mnie zszokowała. Wiedziałam, że matka kocha ojca i prawie w ogóle nie słyszałam, żeby się kłócili. Musiało minąć trochę lat, żebym zrozumiała, że ich małżeństwo i moje dzieciństwo nie były takie normalne, jak wówczas myślałam.

      Jednakże w domu byłam znacznie szczęśliwsza niż w szkole z internatem, do której zaczęłam uczęszczać w wieku dwunastu lat. Czas, który tam spędziłam pod „opieką” wychowawczyni, która dopuszczała się przemocy słownej, miał znacznie bardziej destrukcyjne konsekwencje niż cokolwiek z tego, co spotkało mnie w domu.

      Alkoholizm