Daphne K.

12 kroków z Jezusem


Скачать книгу

oceniające wyniki w nauce, jakie kiedyś otrzymałam, może tu posłużyć jako typowy przykład. Komentarz dotyczący przedmiotu, z którego byłam najlepsza ze wszystkich, stwierdzał: „Dobra, lecz mogłaby być lepsza, gdyby się bardziej postarała”, co brzmi bardzo podobnie do: „Bycie lepszą od pozostałych wcale nie oznacza, że jest się już wystarczająco dobrą, jedynie zbliżenie się do perfekcji mogłoby się sprawdzić”. Aby uzasadnić to przekonanie, ludzie mogliby przytoczyć słowa: „Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski” (Mt 5, 48).

      Lecz jak doskonały jest nasz Ojciec niebieski? Jezus już opisał sposób, w jaki kocha Jego Ojciec: sposób ogarniający wszystkich miłością, która „sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi” (Mt 5, 45). Jest to istne przeciwieństwo perfekcjonizmu. Im mocniej wierzymy, że Bóg akceptuje i kocha nas takimi, jakimi jesteśmy, tym mocniej jesteśmy w stanie kochać innych w ten sam sposób. Oto właśnie jest rodzaj doskonałości, do jakiej jesteśmy powołani, a nie do tej krytykującej spod znaku „masz dwadzieścia podejść, żeby doszukać się błędu”. Ewangelia wg św. Łukasza mówi: „Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny” (Łk 6, 36).

      Jeśli jako dzieci otrzymywaliśmy za mało bezwarunkowej miłości i zbyt wiele krytyki lub przemocy, to ciężko nam zaakceptować siebie takimi, jakimi jesteśmy lub uwierzyć, że Bóg może kochać nas takimi, jakimi jesteśmy. Stajemy się podatni na to kłamstwo, które głosi, że „tylko ci bardzo dobrzy są godni miłości”. Ważną część zdrowienia stanowi nauka przez doświadczanie, że to naprawdę jest kłamstwo.

      Rodzaj ludzki jest stworzony na podobieństwo Boga. Oznacza to, że zostaliśmy stworzeni, żeby dawać i otrzymywać miłość. Myśl, że nie jesteśmy godni miłości, uderza w korzenie naszego jestestwa. Akceptacja faktu, że wszyscy w różnym stopniu jesteśmy grzesznikami, jest po prostu zdrowym realizmem. Lecz kochany grzesznik, któremu wybaczono, znacząco różni się od takiego, który czuje się potępiony.

      Utrata poczucia tożsamości

      Jedną z konsekwencji wiary w to, że powinniśmy być „idealni” jest nadmierne poczucie odpowiedzialności. Czujemy się odpowiedzialni za uczucia i zachowania innych ludzi. Jeśli nie są szczęśliwi, to my również nie jesteśmy szczęśliwi. Jeśli nie zachowują się tak, jak w naszym mniemaniu powinni, wówczas my czujemy się winni. W krańcowej formie prowadzi nas to do życia życiem innych ludzi i do utraty zdrowego poczucia własnej tożsamości.

      Jest taki dowcip o osobie współuzależnionej, która rzuca się z mostu: kiedy leci w dół, to przed jej oczyma przesuwa się życie kogoś innego… Przez całe lata, kiedy ktoś pytał mnie: „Co u Ciebie?”, odpowiadałam: „Cóż, Philip robi to czy tamto, chłopcy wracają do szkoły w następnym tygodniu” lub udzielałam jakiejś odpowiedzi utrzymanej w podobnym stylu. Jeśli jednak zapytałby: „Ale co u Ciebie?”, to miałabym kłopot, gdyż tak naprawdę sama nie wiedziałabym, co u mnie osobiście.

      Cechy współuzależnionego: Wilki w owczych skórach

      Wiele cech typowych dla osób współuzależnionych może wyglądać na zalety i niełatwo je rozpoznać. Całe lata zabrało mi rozgraniczenie we własnym życiu rzeczy, które robiłam naprawdę z miłości od tych, które podchodziły pod kategorie znane jako „opiekuńczość”, „kontrolowanie”, „naprawianie”, „zadowalanie innych” i „ratowanie”. Każde z powyższych słów otacza cudzysłów, gdyż w rzeczywistości nie oznaczają one tego, na co mogłyby wskazywać ich nazwy. Tego typu zachowania może i brzmią dobrze, lecz wszystkie one są wilkami w owczych skórach.

      Przykładowo „zadowalanie innych” oznacza mówienie czegoś, czego w istocie rzeczy nie ma się na myśli lub robienie czegoś, czego się nie chce robić, i w dodatku robimy to nie z miłości dla innej osoby, lecz w nadziei, że jej reakcja zaspokoi moje własne potrzeby. Gdy robimy takie rzeczy, to rzadko kiedy dostrzegamy, że w ogóle je robimy. Gdy po raz pierwszy usłyszałam termin „zadowalanie innych” moją reakcją było: „Ale ja sądziłam, że od chrześcijanina oczekuje się zadowalania innych ludzi”. Nie zdarzyło mi się wcześniej kwestionować własnych pobudek.

      Jezus nigdy nie podejmował się „zadowalania innych”. Kiedy ludzie w jednej wiosce chcieli, żeby tam pozostał, a nadszedł czas, żeby iść dalej, to On wiedział, jak ma powiedzieć „nie”. Innym razem rzekł: „Jeśli chodzi o ludzkie uznanie, to nic ono dla mnie nie znaczy” (J 5, 34)4.

      Potrzeba bycia potrzebnym

      Terminów „opiekuńczość”, „naprawianie” i „ratowanie” używa się również do opisywania czynności, które nie wychodzą na dobre zarówno ich wykonawcom, jak i beneficjentom. Nie są one tożsame z prawdziwą troskliwością, miłością, pomocą i służbą, gdyż te czynione są z myślą o korzyści dla innych, a nie dla zaspakajania własnych potrzeb. Współzależność tłumaczy się jako „potrzebę bycia potrzebnym”.

      Opiekuńczość i opiekowanie się, dla przykładu, mogą współistnieć równie dobrze, jak pszenica i chwasty rosnące na jednym polu, ale nie są tym samym. Różnice te są istotne i staną się jasne w toku czytania niniejszej książki. Zbyt skrupulatne pielenie może okazać się niezbyt dobre dla ziarna, lecz również nikt przecież nie chce uprawiać chwastów!

      „Współdziała we wszystkim dla ich dobra…”5

      Moje własne współuzależnienie objawiało się częściowo poprzez „opiekuńczość”, która z zewnątrz może wyglądać tak dobrze, a nawet i „po chrześcijańsku”, jak również poprzez poczucie odpowiedzialności za zachowania innych ludzi, a przez to – poprzez próby kontrolowania ich. Przez większość życia sądziłam, że jestem całkiem normalna i zdrowa. Odkrycie, że mam wiele objawów tej choroby, okazało się dla mnie szokiem.

      Paradoksalnie właśnie dzięki poślubieniu osoby, która całkiem daleko zabrnęła na drodze do zostania alkoholikiem, w końcu i ja sama dotarłam do odzyskania własnego zdrowia. Dziś z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę stwierdzić, że to była najlepsza rzecz, jaką mogłam wtedy zrobić. Proces zdrowienia często był bolesny, lecz jego wyzwalające skutki z nawiązką wynagrodziły mi ten ból. Był on zresztą w większym stopniu spowodowany współuzależnieniem niż samym procesem zdrowienia. Ukazało mi to wiele rzeczy w chrześcijaństwie, których wcześniej nie byłam w stanie dostrzec, i przywróciło mi zaufanie do Boga, do siebie samej oraz do innych ludzi.

      W jaki sposób ewoluowało pojęcie współuzależnienia

      W jaki sposób początkowo je pojmowano

      Po raz pierwszy współuzależnienie rozpoznano podczas leczenia alkoholików i narkomanów. Jasnym stało się, że również pozostali członkowie ich rodzin bardzo potrzebują pomocy. Ponieważ jeden z członków rodziny był „uzależniony od substancji chemicznych”, to resztę jej członków określono „współ-uzależnionymi”, to znaczy „uzależnionymi wraz z”.

      Początkowo „współ-uzależnionych” postrzegano jako osoby chore, ponieważ oni również byli „uzależnieni” od alkoholu lub innych używek, jak gdyby za jednym zamachem z alkoholikiem lub nałogowcem. (Wcześniej, przez całe lata, zanim utworzono termin „współuzależnienie”, ci, którzy sami go doświadczali, opowiadali o alkoholizmie jako o „chorobie rodzinnej”.) Następnie spostrzeżono, że nawet jeśli osoba uzależniona zaczynała powracać do zdrowia, to pozostali członkowie jej rodziny nadal sami potrzebowali pomocy. Przejawiali oni wiele rozmaitych symptomów i potrzeba było ładnych parę lat, zanim zaczęły się wyłaniać jakieś przejrzyste wzorce.

      Jedną z pierwszych rzeczy, którą wychwycono, było to, że pozostali członkowie rodziny ogromnie potrzebowali miłości i czułości