w pensjonacie Stamary, a następnie w willi Limba. Miał tam zresztą doskonałe towarzystwo – Kornel Makuszyński zauważył, że z gości tej willi „można by utworzyć ze dwie akademie”.
„Spotykaliśmy się wszyscy u Karola – opowiadała mężowi Anna Iwaszkiewiczowa. – Gucio Zamoyski pokazywał bardzo zabawne sztuki, a potem poszliśmy wszyscy na prześliczny spacer wzdłuż potoku do regli. (…) Wróciliśmy w wieczór strasznie głodni i bez ceremonii zabraliśmy się do jedzenia podwieczorku na ławce przed Karpowiczem! Gilewski i Karol zjedli z pół metra kiełbasy. Karol był znów na jakimś weselu góralskim; opowiadał mi o tym z zachwytem, a w szczególności unosił się nad widokiem bójki górali na łączce przed domem; podobno niesłychanie wprost wyglądała ta skłębiona paczka z białymi spodniami, wymachując ciupagami na tle zielonej łąki i gór oświetlonych księżycem”76.
Miejscowi górale zaakceptowali kompozytora – drużbował na weselach, uczestniczył w lokalnych imprezach. Szczególnie cenili go zakopiańscy muzykanci, bowiem często wsłuchiwał się w ich grę i jednocześnie notował pomysły muzyczne.
W 1930 roku wynajął Atmę, z której był dumny – uważał tę willę za własny dom. Swoim zwyczajem komponował tam po śniadaniu, poświęcając pracy całe przedpołudnia.
„Około dziewiątej jedliśmy na werandzie Atmy śniadanie – wspominała jego siostrzenica. – Jakże przyjemne były te wspólne śniadania. Wujcio po kąpieli w wielkim gumowym tubie – bo w »Atmie« nie było łazienki – przychodził ogolony i pachnący jak zwykle lawendą, w swoim piaskowym szlafroku z wielbłądziej sierści. W czasie śniadania Wujcio przeglądał pocztę. Przychodziło codziennie przeróżnych listów i piśmideł mnóstwo. Doskonale już rozróżniałam, które są złe, a które dobre, bo przy jednych uśmiechał się, a inne odkładał jakimś bardzo zmęczonym gestem. Ja w tym czasie rzucałam się na Ikaca, który też przychodził poranną pocztą. Po przejrzeniu prasy Wujcio podnosił się z kanapki na werandzie i szedł się ubierać. Nigdy nie zasiadał do pracy w szlafroku. Potem z gabinetu zaczynały dobiegać dźwięki pianina”77.
Jednak nie zawsze wszystko toczyło się według ustalonego rytmu, życie przynosiło różne niespodzianki. Kompozytor, idąc kiedyś z Kornelem Makuszyńskim Krupówkami, spotkał Mirę Zimińską – i panowie zaprosili ją na kolację do Karpowicza. Towarzystwo usiadło w „gabinecie” restauracji, chcąc uniknąć ciekawskich spojrzeń. I całkiem słusznie.
„Zabawa była wyśmienita – wspominała Zimińska. – Podczas tej kolacji Karol Szymanowski zwierzał się nam: »Wiecie, męczę się teraz z tym moim nowym baletem, przegram wam kawałek«. I zaczął grać, a ja wskoczyłam na stół i potańcowałam ten balet – tak jak umiałam – po góralsku. I tak odbyła się prapremiera Harnasi wielkiego Karola Szymanowskiego w gabinecie u Karpowicza”78.
Do końca swego życia przebywał w Zakopanem Jan Kasprowicz, mieszkał w willi Harenda wraz z trzecią żoną (z pierwszą się rozstał, a druga uciekła z Przybyszewskim). Nie był to jednak już dawny poeta „wadzący się z Bogiem”, lecz schorowany starszy człowiek prowadzący bardzo skromny tryb życia. Zakopane stało się dla niego nowym miejscem na świecie – tutaj czuł się najlepiej, więc polecił, by pochowano go w pobliżu Harendy. Przedstawiciele Kościoła wyrazili zgodę i poeta spoczął w grobowcu zaprojektowanym przez Karola Stryjeńskiego.
Z przeniesieniem zwłok poety do mauzoleum przy Harendzie wiąże się zresztą kolejna afera. Uroczystość odbyła się rok po śmierci Stryjeńskiego i zakończyła tak samo jak wiele imprez pod Giewontem.
„»Gazeta Polska« wysłała specjalnego korespondenta – wspominał Malczewski. – Ów czarujący przyrodnik i znawca ptaków od rana był zalany w dechę. Dolał w »Harendzie«. Do wdowy po poecie zwracał się uprzejmie: »Pani Nieboszczykowo«, co podobało się nie tylko gościom, ale i twórczyni pamiętników o sobie i poniekąd o Kasprowiczu i rozgrzało atmosferę z początku pseudożałobną. Czytelnicy »Gazety Polskiej« nie ujrzeli nigdy żadnej wzmianki o uroczystości”79.
Ot, i całe Zakopane. Miało być odświętnie i pompatycznie, a wyszło jak zawsze…
Malarze i procenty
Wyjątkowa tatrzańska przyroda regularnie przyciągała pod Giewont plastyków, a – jak wiadomo – nacja ta przejawia szczególną słabość do napojów wyskokowych. Rafał Malczewski miał okazję obserwować popisy niejednego kolegi po fachu:
„Kiedyś złożył nam długotrwałą wizytę Kamil Witkowski, (…) malarz z gębą Indianina i z gardłem żądnym wody ognistej. Gdy znudziło się mu pić na pluszowej kanapce w lokalu Trzaski, zamieszkiwał podłogę pod nią i tam kazał sobie podawać kielichy alkoholu. Stamtąd wybieraliśmy go sztywnego jak deska i odnosiliśmy do domu, śpiewając psalmy. Skoro tylko chcieliśmy go złożyć na werandzie willi przyjaciół, u których mieszkał, zrywał się jak nakłuty zatrutą strzałą, zrzucał ubranie i bieliznę, i na bosaka, i na goło starał się wkraść do rodzinnego »teepee«. Uciekaliśmy w popłochu, z naprzeciwka widzieliśmy, jak stał zawstydzony złapany w drzwiach przez panią domu”80.
Plastycy mieszkający na stałe w Zakopanem absolutnie nie pozostawali w tyle. Zawsze można było liczyć szczególnie na duet Witkacy-Zamoyski.
„Przyszedłem do Witkacego – wspominał pisarz Jerzy Rytard – zaproszony na pierwszą próbę portretowania. Wobec niespodziewanej wizyty pani Żeleńskiej ustalony program przyjął całkiem nieoczekiwany obrót. Gospodarz zakrzątnął się wkrótce po moim przybyciu i na stole zjawiła się butelka żytniówki oraz jakaś przekąska.
Sjesta, w której całkiem czynny udział wzięła pani Zofia, po pewnym czasie przeniosła się do willi »Tatry« na Skibówki, do rzeźbiarza Augusta Zamoyskiego, dokąd poprowadził nas Witkacy, zaopatrzywszy się po drodze jeszcze w dwie butle (litrowe!). Na miejscu zastaliśmy już kilka osób i groźny zapas spirytualiów. Nieprawdopodobny ten wieczór dosłownie przegalopował niby jakiś oszalały żywioł przez moją świadomość rozpłomienioną alkoholem.
Jak to zostało w kilka dni później obliczone, pochłonęliśmy od piątej po południu do jedenastej w nocy… pięć litrów. Br… I stało się coś, czego potem Witkacy nie mógł absolutnie zrozumieć. Prowadziliśmy go, mianowicie, z panią Zofią pod ręce kompletnie zamroczonego. Jeszcze nigdy w życiu – jak twierdził – nie upił się tak, nawet w Rosji, w swoim słynnym pułku gwardyjskim”81.
Zakopane i jego plenery stanowiły nieprawdopodobny magnes dla malarzy – inna sprawa, że wśród pejzażystów panowała zajadła konkurencja. Stanisław Gałek specjalizował się w Morskim Oku i na posiedzeniu Związku Plastyków w Zakopanem wystąpił z szokującym projektem. Rafał Malczewski w pierwszej chwili podejrzewał, że nie zrozumiał intencji kolegi:
„(…) Zażądał, żeby Związek Plastyków przydzielił poszczególnym malarzom części Tatr do malowania, z tym że nikomu innemu nie wolno malować nad tym lub owym jeziorem bez pozwolenia posiadacza pisemnego prawa jazdy pędzlem po płótnie w danej okolicy. Gałek dybał na Morskie Oko i chciał wysiudać stamtąd Hanemana, który z uporem maniaka malował to stawiszcze, po większej części stojąc lub siedząc na ścieżce okalającej przedmiot żądzy Gałka”82.
Obłąkany artysta wystąpił z projektem konkretnego podziału górskich pejzaży pomiędzy plastyków. A malarzy niestosujących się do reglamentacji plenerów miał objąć zakaz wystawiania swoich prac nawet we własnym domu (!).
„(…) Zefiryn Ćwikliński mógłby swoje owce malować w Dolinie Stawów Gąsienicowych, Hanemanowi dać Pięć Stawów plus Siklawa, może Wodogrzmoty, »Cyryl« Terlecki (…) objąłby regle, Czarny Staw Gąsienicowy, może, jeśli da radę, Kasprowy i okolice. Kłosowski nie maluje w górach, Kotarbiński snuje dziwne fantazje na papierze, Gentil-Tippenhauerowa niech maluje gdzie chce, z wyjątkiem jezior i wierchów, ale lepiej