Отсутствует

Журнал «Лиза» №52/2018


Скачать книгу

target="_blank" rel="nofollow" href="#u916d8701-fe58-504b-97ce-92968afbec8a">Dżin z lampy

      11  CZĘŚĆ TRZECIA Najdłuższy dzień Filozofia Pod Łabędziem Najkrótsza noc Wielkie podziemne jeziora Dwie dziwne rzeczy

      12  CZĘŚĆ CZWARTA Co będzie dalej? Parę pensów Historia opowiedziana na nowo Fotografując Alice Prawda, kłamstwa i rzeka Smoki z Cricklade Studnia życzeń Pokaz magicznej latarni O świniach i szczeniętach O siostrach i prosiętach Na drugim brzegu rzeki

      13  CZĘŚĆ PIĄTA Nóż Wszystko zaczyna się i kończy Pod Łabędziem Ojcowie i synowie Lily i rzeka Jonathan opowiada Opowieść o dwojgu dzieciach Dawno, dawno temu Długo i szczęśliwie

      14  Nota autorki

      15  Podziękowania

      16  Teksty źródłowe

      Moim siostrom, Mandy i Pauli.

      Bez was nie byłabym sobą.

      Za granicami tego świata leżą inne światy.

      Są miejsca, w których granice można przekraczać.

      Oto jedno z nich.

CZĘŚĆ PIERWSZA

      Zaczyna się opowieść…

      Była sobie gospoda, stojąca spokojnie na brzegu Tamizy w Radcot, długi dzień marszu od źródła. W czasach, kiedy toczy się ta opowieść, wzdłuż górnego biegu rzeki stało wiele gospód, w każdej można się było spić, lecz poza powszechnie podawanym piwem i cydrem każda oferowała własną, wyjątkową atrakcję. Pod Czerwonym Lwem w Kelmscott była nią muzyka: barkarze wieczorami grali na skrzypcach, a serowarzy wyśpiewywali smętne pieśni o utraconej miłości. Inglesham miało Zielonego Smoka – przepojony dymem tytoniowym raj dla kontemplacji. Pod Jelenia w Eaton Hastings ściągali z okolicy wszyscy hazardziści, amatorzy bitek zaś nie znaleźliby dla siebie lepszego miejsca niż Pod Pługiem na obrzeżach Buscot. Pod Łabędziem również miało swoją specjalność – ludzie przychodzili tu, aby słuchać opowieści.

      Gospoda w Radcot stała nad brzegiem Tamizy od bardzo dawna, może najdłużej ze wszystkich okolicznych karczm, oberży i zajazdów. Składała się z trzech części: starej, starszej i najstarszej. Trzy segmenty łączyły się w harmonijną całość za sprawą strzechy, która pokrywała budynek, mchu porastającego prastare kamienie oraz bluszczu oplatającego jej mury. Latem ludzie z okolicznych miast zjeżdżali się tu nowo wybudowaną koleją, aby choć przez jeden dzień popływać wynajętą barką albo łodzią wiosłową i spędzić popołudnie na pikniku przy butelce piwa, lecz zimą klientela gospody składała się wyłącznie z miejscowych, którzy zbierali się w zimowej izbie. Było to dość surowe wnętrze w najstarszej części budynku, z jednym oknem, które wyglądało na świat przez grube kamienne mury. W dzień widać było z niego most i rzekę przepływającą pod trzema urokliwymi przęsłami. W nocy zaś (a opowieść ta zaczyna się nocą) most tonął w ciemności i dopiero kiedy uszy wyłowiły z mroku odgłos przelewających się mas wody, można było odgadnąć obecność przestworu płynnej czerni, która falowała za oknem, podświetlona ponuro jakąś niepojętą własną energią.

      Nikt tak naprawdę nie wie, w jakich okolicznościach zrodziła się Pod Łabędziem gawędziarska tradycja. Mogła mieć związek z bitwą o most w Radcot, która rozegrała się pięćset lat przed nocą, gdy rozpoczyna się ta opowieść. W 1387 roku przy moście spotkały się dwie wielkie armie. Za długo by opowiadać, kto i dlaczego brał w niej udział, ważne jest to, że w bitwie zginęło trzech mężczyzn – rycerz, giermek oraz chłopiec – a osiemset dusz utonęło w bagnach, próbując ucieczki. Właśnie tak. Osiemset dusz. To nie byle jaka historia. Ich kości spoczywają pod wodą, gdzie znajdują się teraz pola rukwi wodnej. W okolicach Radcot ludzie uprawiają rukiew, zbierają ją, pakują potem do skrzyń i wysyłają barkami do miast, lecz sami jej nie jedzą. Narzekają, że jest gorzka, tak gorzka, że gryzie człowieka w język, a poza tym – kto by chciał jeść liście nawożone przez duchy? Kiedy taka bitwa rozgrywa się na twoim progu, a trupy zabitych zatruwają ci wodę, to naturalne jest, że chcesz o tym opowiadać. I możesz to robić w nieskończoność. A powtarzając swą opowieść, stajesz się coraz lepszym gawędziarzem. Kiedy pamiętne wydarzenia pomału odchodzą w przeszłość, a ty przenosisz uwagę w innym kierunku, zaczynasz wykorzystywać swą nowo zdobytą umiejętność na inne opowieści, i nie ma w tym nic dziwnego.

      Właścicielką gospody w Radcot była Margot Ockwell. Jak sięgnąć pamięcią, Pod Łabędziem zawsze rządziła jakaś pani Ockwell, całkiem możliwe, że od pierwszego dnia, gdy otwarto podwoje karczmy. Urzędowo nazywała się Margot Bliss, była bowiem zamężna, lecz formalności są dobre dla małych i dużych miast, tutaj, Pod Łabędziem, Margot pozostała Ockwell. Była postawną kobietą podchodzącą pod sześćdziesiątkę. Potrafiła przenosić beczki bez niczyjej pomocy i nigdy nie musiała przysiadać dla odpoczynku. Krążyły pogłoski, że nawet spała na stojąco, urodziła jednak trzynaścioro dzieci, więc z oczywistych powodów musiała się czasem kłaść. Była córką poprzedniej właścicielki gospody, którą przedtem prowadziła jej babka, a wcześniej prababka, i nikogo nie dziwiło, że Pod Łabędziem w Radcot zawsze prowadzą kobiety. Tak po prostu było i już.

      Mąż Margot, Joe Bliss, pochodził z Kemble, leżącego dwadzieścia pięć mil w górę rzeki, rzut kamieniem od miejsca, gdzie Tamiza wypływa z ziemi wąskim strumyczkiem, który bardziej wygląda na płacheć podmokłej gleby niż rzekę. Blissowie zawsze mieli słabe płuca. Rodzili się mali i chorowici i większość umierała, zanim