mógłby robić. Z Kemble można wyruszyć w dowolnym kierunku, jak z każdego innego miejsca na świecie, lecz rzeka ma siłę przyciągania. Trzeba by być upartym i zatwardziałym, aby za nią nie podążyć.
I tak Joe przybył do Radcot, a ponieważ był spragniony, wszedł do gospody, żeby zwilżyć gardło. Niepozorny młodzieniec o czarnych, strączkowatych włosach, kontrastujących z bladą cerą, siedział niezauważony, popijając piwo, podziwiając córkę karczmarki i słuchając opowieści. Poczuł się dziwnie urzeczony wśród ludzi opowiadających na głos rzeczy, które od dzieciństwa wypełniały mu głowę. Kiedy zapadła cisza w przerwie między jedną a drugą opowieścią, Joe otworzył usta i wyszło z nich… „Dawno, dawno temu…”.
Tego dnia Joe Bliss odkrył swoje przeznaczenie. Tamiza przywiodła go do Radcot i tu osiadł na dobre. Gdy nabrał odrobinę praktyki, przekonał się, że potrafi obrócić słowa w dowolną opowieść, plotkę, historię, legendę, przypowieść albo bajkę. Jego ekspresywna twarz potrafiła wyrażać zaskoczenie, trwogę, ulgę czy powątpiewanie równie doskonale co prawdziwi aktorzy. A jego brwi… wspaniałe, czarne brwi przemawiały tak samo wymownie jak słowa. Ściągały się, kiedy zbliżał się przełomowy moment opowieści, drgały, gdy jakiś szczegół wymagał uwagi, i wyginały się w łuk, kiedy bohater mógł być kimś innym, niż się zdawało. Obserwując jego brwi, bacznie śledząc ich skomplikowany taniec, można było zauważyć drobiazgi, które w innym wypadku uszłyby uwagi. W ciągu kilku tygodni Joe całkowicie zauroczył swoich słuchaczy Pod Łabędziem. Zauroczył również Margot, a ona jego.
Pod koniec miesiąca Joe udał się na piechotę do miejsca oddalonego sześćdziesiąt mil od rzeki, aby wziąć udział w konkursie. Oczywiście zwyciężył, a za zdobytą nagrodę kupił pierścionek. Wrócił do Radcot szary jak popiół ze zmęczenia, padł na łóżko i nie podniósł się przez tydzień, a kiedy w końcu wstał, uklęknął i poprosił Margot o rękę.
– No, nie wiem… – powiedziała jej matka. – Czy on potrafi pracować? Czy potrafi zarobić na życie? Jak zatroszczy się o rodzinę?
– Przyjrzyj się dobrze, mateczko – zwróciła jej uwagę Margot. – Nie zauważyłaś, jaki ruch zrobił się w gospodzie, od kiedy Joe zaczął opowiadać swoje historie? Pomyśl, co będzie, jeśli za niego nie wyjdę! Może sobie pójść gdzie indziej i co wtedy?
I była to prawda. Ludzie częściej ostatnio zaglądali Pod Łabędzia, przyjeżdżali z daleka i zostawali dłużej, aby słuchać opowieści Joego. A słuchając, każdy kupował coś do picia. Interes kwitł.
– Pomyśl o tych wszystkich przystojnych, krzepkich młodzieńcach, którzy tu przychodzą i nie odrywają od ciebie oczu. Czy któryś z nich nie nadałby się lepiej?
– Ja chcę Joego – orzekła twardo Margot. – Lubię jego gawędy.
I postawiła na swoim.
Działo się to czterdzieści lat przed wydarzeniami opowiedzianymi w tej historii. W tym czasie Margot i Joe założyli rodzinę i dochowali się wielu dzieci. W ciągu dwudziestu lat spłodzili dwanaście krzepkich córek. Wszystkie odziedziczyły po matce gęste ciemne włosy oraz mocne, niezmordowane nogi i wyrosły na dorodne młode kobiety o beztroskich uśmiechach i wesołych usposobieniach. I wszystkie wyszły za mąż. Jedna była grubsza, druga szczuplejsza; jedna nieco wyższa, druga ciut niższa; jedna smaglejsza, druga bledsza, lecz pod każdym innym względem były tak bardzo do siebie podobne, że klienci gospody nie umieli ich rozróżnić. Kiedy dziewczęta przychodziły pomagać w okresach wzmożonego ruchu, mówiono na nie po prostu Mała Margot. Po urodzeniu tych wszystkich córek w życiu rodzicielskim Margot i Joego nastała przerwa i oboje już sądzili, że jej płodne lata dobiegły końca, lecz wtedy Margot znów zaszła w ciążę i na świat przyszedł ich jedyny syn, Jonathan.
Z krótką szyją, pyzatą buzią, migdałowymi, nieco skośnymi oczami, malutkimi uszkami i noskiem oraz językiem, który zdawał się nie mieścić w wiecznie uśmiechniętych ustach, Jonathan nie przypominał innych dzieci. W miarę jak dorastał, stawało się jasne, że różni się od nich nie tylko wyglądem. Skończył już piętnaście lat, lecz w przeciwieństwie do większości chłopców, którzy niecierpliwie wyglądali męskiej dojrzałości, Jonathan zadowalał się myślą, że będzie wiecznie żył w gospodzie razem z rodzicami, i niczego innego nie pragnął.
Margot nadal była przystojną i silną kobietą, lecz włosy Joego posiwiały i tylko brwi pozostały tak samo czarne jak niegdyś. Dobiegał sześćdziesiątki, co jak na Blissów uznać należało za wiek nieomal starożytny. Ludzie przypisywali jego długowieczność nieskończonej trosce Margot. Przez ostatnie lata bywał tak słaby, że po dwa albo i trzy dni leżał w łóżku z zamkniętymi oczami. Lecz wcale nie spał, o nie, odwiedzał wówczas miejsca istniejące poza snem. Margot ze spokojem przyjmowała te okresy, kiedy zanurzał się i tonął w swoim świecie. Rozpalała ogień, aby pozbyć się wilgoci z powietrza, wlewała między wargi męża schłodzony rosół, czesała mu szczotką włosy i wygładzała brwi. Niektórzy ludzie gorączkowali się, widząc go tak niebezpiecznie zawieszonego na krawędzi między jednym wilgotnym oddechem a następnym, lecz Margot przyjmowała to ze spokojem.
– Nie martwcie się, nic mu nie będzie – przekonywała.
Miała rację. Joe był Blissem i tyle. Rzeka wsiąkała w jego ciało, aż płuca robiły się bagniste.
To była najdłuższa noc w roku, noc zimowego przesilenia. Przez wiele tygodni dni się kurczyły, najpierw powoli, potem gwałtownie, aż w końcu zaczęło się ściemniać wczesnym popołudniem. Jak wiadomo, gdy wydłużają się księżycowe godziny, ludzie odstępują od regularności swych mechanicznych zegarów. Zapadają w drzemkę w środku dnia, śnią na jawie i leżą z otwartymi oczami w nieprzeniknionych ciemnościach nocy. To czas magii. Kiedy granica między dniem i nocą rozciąga się i zaciera, to samo dzieje się z granicą między światami. Sny i opowieści mieszają się z rzeczywistością, żywi i umarli ocierają się o siebie, przychodząc i odchodząc; przeszłość zbiega się i przenika z teraźniejszością. Zdarzają się niespodziewane rzeczy. Czy zimowe przesilenie miało jakiś związek z dziwnymi zdarzeniami Pod Łabędziem? Sami musicie to ocenić.
Teraz, kiedy już wiecie wszystko, co powinniście wiedzieć, może się rozpocząć opowieść.
*
Tego wieczoru zebrali się Pod Łabędziem sami stali bywalcy, głównie kopacze żwiru, hodowcy oraz barkarze, ale był też Beszant, co naprawiał łodzie, i Owen Albright, który pół wieku temu popłynął rzeką aż do samego morza i wrócił dwadzieścia lat później jako człek zamożny. Cierpiał teraz na artretyzm i tylko jedno lekarstwo potrafiło uśmierzyć dokuczliwy ból w kościach staruszka – gawędy i mocne piwo. Wszyscy zeszli się tu, gdy tylko z nieba wyciekło światło, i od tamtej pory opróżniali i na nowo napełniali kufle, czyścili i na nowo nabijali fajki cierpkim tytoniem i snuli opowieści.
Albright opowiadał historię bitwy o most Radcot. Po pięciuset latach każda opowieść traci nieco na świeżości, więc dobry gawędziarz szuka sposobów, aby ją ożywić. Niektóre elementy historii tradycja pozostawia nienaruszone – jak armie, ich spotkanie, śmierć rycerza i jego giermka, ośmiuset mężczyzn, którzy utonęli w bagnisku – lecz śmierć chłopca do nich nie należała. Nikt niczego o nim nie wiedział, poza tym, że był chłopcem, że brał udział w wydarzeniach przy moście Radcot i że tam zginął. Z nicości zrodziło się natchnienie. Z każdą opowieścią bywalcy gospody Pod Łabędziem wskrzeszali nieznanego chłopca po to, aby na nowo go uśmiercić. Przez lata chłopiec umierał niezliczoną ilość razy, a każda kolejna śmierć była bardziej zajmująca i niezwykła od poprzedniej. Kiedy historia staje się, by tak rzec, twoją własnością, masz prawo postępować z nią wedle swojej woli, lecz biada przyjezdnemu Pod Łabędziem, który by próbował tego samego. Nikt nie wie, co myślał chłopiec o swych niezliczonych zmartwychwstaniach,