takiej dużej jak ta. Powąchał jej głowę. Nie pachniała ryżem, tylko rzeką. Miała włosy zrobione z prawdziwych ludzkich włosów; Jonathan nie mógł zrozumieć, jak przymocowali je do głowy. Ucho wyglądało całkiem jak prawdziwe, zupełnie jakby ulepili je z ludzkiego ciała. Podziwiał jej misterne rzęsy. Kiedy muskał opuszką palca wilgotne, łaskotliwe końcówki, powieki odrobinę się poruszały. Delikatnie ich dotknął i wyczuł coś pod spodem. Coś kulistego i ruchomego, jednocześnie miękkiego i mocnego.
Ogarnęło go coś mrocznego i niepojętego. Za plecami rodziców i klientów gospody Jonathan delikatnie potrząsnął lalką. Jej ramię ześliznęło się i kołysało zawieszone na stawie barkowym w sposób, w jaki nie powinno się poruszać ramię kukiełki. Poczuł coś na podobieństwo wody wzbierającej w naczyniu, nagle i niepowstrzymanie.
– To mała dziewczynka!
Nikt z osób toczących zagorzałą dyskusję nad nieprzytomnym mężczyzną go nie usłyszał, więc zawołał głośniej:
– To prawdziwa dziewczynka!
Wszyscy odwrócili się jak na komendę.
– Nie chce się obudzić.
Wyciągnął w ich stronę mokre małe ciałko, żeby sami zobaczyli. Podeszli zaciekawieni i otoczyli go kołem. Kilkanaście par wstrząśniętych oczu spoczęło na maleńkiej postaci, którą trzymał w rękach. Jej skóra lśniła jak woda. Bawełniana sukieneczka przyklejała się do smukłych kończyn, główka opadła przechylona na bok, jak nie mogłaby opaść głowa żadnej lalki. Była to z całą pewnością mała dziewczynka i nikt tego wcześniej nie zauważył, nikt, choć było to tak oczywiste. Jaki rzemieślnik zadałby sobie tyle trudu, aby stworzyć tak perfekcyjne dzieło i ubrać je w zgrzebną sukienczynę, w jakiej mogła chodzić córka pierwszego lepszego chłopa? Kto namalowałby twarz tak makabrycznie martwą? Jaki twórca, poza samym Bogiem, byłby zdolny do zrobienia łuku tych policzków, kształtów tej łydki, tej delikatnej stópki z pięcioma paluszkami wyrzeźbionymi oddzielnie z zachowaniem najdrobniejszych detali i proporcji? Oczywiście, że to była mała dziewczynka! Jak mogli w ogóle pomyśleć inaczej?
W sali, gdzie zwykle słowa płynęły potokami, zaległa cisza. Ojcowie przypominali sobie własne dzieci i postanawiali w duchu, że do końca życia będą im zawsze okazywać tylko miłość. Starcy, którzy nigdy nie mieli dzieci, poczuli ukłucie żalu, a młodzi, lecz jeszcze bezdzietni, zapragnęli trzymać w ramionach własne potomstwo.
W końcu ktoś przerwał milczenie.
– Dobry Boże!
– Nie żyje, biedna kruszyna.
– Utopiła się!
– Mamuś! Połóż jej piórko na ustach.
– Och, Jonathanie, dla niej już za późno.
– Ale temu panu pomogło!
– Nie, synu, on od początku oddychał. Piórko tylko pokazało nam życie, które w nim było.
– Może w niej też jeszcze jest!
– Nie, synku, widać gołym okiem, że dziewuszka nie żyje. Nie oddycha, a zresztą starczy spojrzeć na kolor jej skóry. Kto zaniesie tę niebogę do spichrza? Higgs, zabierz ją.
– Ale tam jest zimno! – zaprotestował Jonathan.
Matka poklepała go po ramieniu.
– Jej to już nie będzie przeszkadzać. Już jej tu nie ma, a tam, dokąd poszła, nigdy nie jest zimno.
– Pozwól mi ją zanieść.
– Ty weź lampę i poświeć panu Higgsowi. Ona jest dla ciebie za ciężka, kochanie.
Kopacz żwiru Higgs wziął dziewczynkę ze słabnących rąk Jonathana i podniósł ją, jakby ważyła tyle co gęś. Chłopiec oświetlał mu drogę na dwór, a następnie do małej kamiennej budowli, gdzie za ciężkimi drewnianymi drzwiami mieściła się wąska spiżarnia bez okien, z klepiskiem zamiast podłogi i ścianami, których nigdy nie otynkowano ani nie pomalowano. Latem można tu było przechować oskubaną gęś albo pstrąga, na którego jeszcze nie miało się ochoty, lecz w zimowe wieczory, takie jak ten, panowało tu lodowate zimno. Z jednej ściany sterczała kamienna półka i na niej właśnie Higgs ułożył dziewczynkę. Jonathan, mając w pamięci, jak delikatne są figurki z papier mâché, objął ostrożnie jej głowę.
– Żeby nie uderzyła o kamień – powiedział.
Lampa Higgsa rzucała krąg światła na twarz dziewczynki.
– Mamusia powiedziała, że ona nie żyje – powiedział Jonathan.
– Ma rację, chłopcze.
– Mamusia mówi, że ona jest już gdzie indziej.
– Prawda.
– A mnie się widzi, jakby była tutaj.
– Myśli uleciały jej z głowy. Dusza z niej uszła.
– A nie może być, że śpi?
– Nie, synku. Już by się za ten czas obudziła.
Lampa rzucała migoczące cienie na nieporuszoną twarz dziecka. Ciepły blask próbował zamaskować martwą bladość jej skóry, lecz nie mógł zastąpić wewnętrznego światła życia.
– Kiedyś jedna dziewczynka spała przez sto lat. Obudził ją pocałunek.
Higgs zamrugał szybko.
– To tylko bajka, synku.
Krąg światła opuścił twarz dziewczynki i oświetlił stopy Higgsa, które ruszyły do wyjścia. Przy drzwiach jednak mężczyzna zauważył, że chłopiec nie poszedł razem z nim. Odwrócił się i podniósł lampę w samą porę, żeby zobaczyć, jak Jonathan pochyla się i w ciemności składa pocałunek na czole dziewczynki. Przez chwilę wpatrywał się z namaszczeniem w jej martwe oblicze, potem ramiona mu obwisły i odwrócił się do wyjścia.
Wyszli i zaryglowali za sobą drzwi.
Zwłoki bez historii
Dwie mile od Radcot mieszkał doktor, lecz nikt nie zamierzał po niego posyłać. Był stary i drogi, a większość jego pacjentów leżała na cmentarzu, co nikogo nie zachęcało. Zamiast tego w gospodzie zrobiono jedyną rozsądną rzecz – posłano po Ritę.
Pół godziny po tym, jak mężczyznę ułożono na stole, z dworu dobiegły kroki i po chwili w drzwiach stanęła kobieta. Poza Margot i jej córkami, które stanowiły część gospody Pod Łabędziem w tym samym stopniu co podłoga i kamienne mury, kobiety były tu rzadkim widokiem, więc kiedy weszła Rita, wszystkie oczy zwróciły się prosto na nią. Rita Sunday była niewiastą średniego wzrostu, o włosach ani ciemnych, ani jasnych, lecz pod każdym innym względem jej wygląd odbiegał od przeciętnej. Kości policzkowe miała zbyt wysokie i zbyt kanciaste, nos trochę za duży, szczękę za szeroką, a podbródek zbytnio wysunięty. Za najciekawszy szczegół jej twarzy należało uznać oczy – ładnego kształtu, lecz szare i patrzące zbyt spokojnie i nieruchomo spod symetrycznego czoła. Była za stara, aby być młoda; większość niewiast w jej wieku skreślano z lisy dziewcząt wartych otaksowania, lecz mimo pewnej nijakości wyglądu oraz trzech dekad dziewictwa, nadal coś w sobie miała. Czy to za sprawą swojej przeszłości? Urodziła się w klasztorze i mieszkała tam, aż osiągnęła wiek dorosły. W klasztornym szpitalu nauczyła się leczyć chorych i pełniła teraz w okolicy funkcję siostry i akuszerki.
Weszła do zimowej izby Pod Łabędziem, jakby nie zauważyła, że zwróciły się na nią wszystkie oczy. Rozpięła prosty wełniany płaszcz i wysunęła ręce z rękawów. Pod spodem miała prostą sukienkę, pozbawioną wszelkich