Отсутствует

Журнал «Лиза» №52/2018


Скачать книгу

Martins powtarzał adres, dopóki nie nauczył się go na pamięć, po czym wyruszył z szylingiem w kieszeni i świeżutką historią na końcu języka. Miał przed sobą sześć mil drogi brzegiem rzeki, żeby wypróbować swoją opowieść, tak że kiedy dotarł do domu siostry, miał ją wyszlifowaną na wysoki połysk.

      Pozostali klienci gospody Pod Łabędziem ociągali się z wyjściem. Tego wieczoru czas gawęd się skończył – no bo kto by chciał słuchać opowieści, skoro jedna właśnie toczyła się na ich oczach? – napełnili więc ponownie kufle i kielichy, zapalili fajki i usiedli na zydlach. Joe schował przyrządy do golenia, po czym wrócił na swoje krzesło, gdzie od czasu do czasu dyskretnie pokasływał. Jonathan siedział pod oknem; dokładał do ognia, kiedy było trzeba, i sprawdzał, czy świece się nie wypaliły. Margot wzięła stare wiosło, wcisnęła nim brudne ubrania w wiadrze, żeby się głębiej zanurzyły, i mocno zakręciła, potem odstawiła rondel z grzanym piwem z powrotem na piec. Zapach ziela angielskiego i gałki muszkatołowej zmieszał się w powietrzu z aromatem tytoniu oraz płonących bierwion i smród zaczął powoli znikać z zimowej izby.

      Goście jęli gawędzić, szukając odpowiednich słów, dobierając je tak, aby zamienić wieczorne wydarzenia w opowieść.

      – Alem się zdumiał, kiedym go zobaczył w drzwiach. Gdzie tam zdumiałem… osłupiałem. Tak, tak, prawdziwie osłupiałem.

      – A ja zdębiałem.

      – A ja zdębiałem i osłupiałem. A wy?

      Byli to kolekcjonerzy słów, tak jak wielu kopaczy żwiru kolekcjonowało skamieliny. Ich uszy w ciągłej gotowości nieustannie nasłuchiwały, wyłapywały wszystko, co rzadkie, niezwykłe, unikatowe.

      – Ja to chyba oniemiałem.

      Badali słowo, wczuwali się w jego smak na języku. Tak, było dobre. Wszyscy pokiwali do swego towarzysza z uznaniem.

      Był też Pod Łabędziem jeden nowy opowiadacz. Nadal szukał gruntu pod nogami.

      – A może: zamieniłem się w słup soli? Mógłbym tak powiedzieć?

      – Czemu nie? – przytaknęli zachęcająco. – Mów, że zamieniłeś się w słup soli, jeśli chcesz.

      Wrócił Beszant, co naprawiał łodzie. Łodzie też potrafią opowiadać własne historie i Beszant poszedł zobaczyć, co tym razem jedna z nich miała do powiedzenia. Wszyscy wyczekująco podnieśli na niego oczy.

      – Jest – poinformował. – Burta rozpruta jak się patrzy. Przygrzmociła w coś okrutnie i zaczęła nabierać wody. Zatonęła do połowy. Zostawiłem ją na brzegu do góry dnem, ale nic się z nią nie zrobi. Zakończyła swój żywot.

      – Jak myślisz, co się stało? Wpadł na pomost?

      Beszant ze znawstwem pokręcił głową.

      – Coś musiało w niego wpaść. Z góry. – To mówiąc, podniósł jedną dłoń i uderzył nią o drugą, aby zademonstrować, co ma na myśli. – Jakby walnęła w pomost, byłaby wgnieciona z boku.

      I tak klienci gospody przegadali mila po mili w górę i w dół rzeki, most po moście, każde zagrożenie, każde uderzenie człowieka i łodzi. Wszyscy to byli wodniacy, jeśli nie z profesji, to za sprawą długich lat życia spędzonych nad rzeką. Każdy miał coś do powiedzenia, kiedy próbowali wyrozumieć, co się wydarzyło. W myślach rozbijali łódź o każdy pomost i każde nabrzeże, każdy most i każde koło młyńskie, lecz nikt nie miał racji. W końcu doszli do Diabelskiego Jazu.

      Jaz miał grube słupki z mocnego wiązu, rozstawione w równych odstępach przez całą rzekę, a między nimi drewniane ściany można było podnosić i opuszczać w zależności od nurtu. Zwykle płynący wysiadali z łodzi i ciągnęli ją po stoku, zrobionym specjalnie w tym celu, aby ominąć jaz i wrócić na wodę po drugiej stronie. Na brzegu stała gospoda, więc prawie zawsze można było liczyć na czyjąś pomoc w zamian za kufel piwa. Czasem jednak, kiedy stawidło było podniesione, a łódka zwinna, jeśli rzeka była spokojna, a wioślarz doświadczony, mógł zaoszczędzić trochę czasu i przepłynąć środkiem. Musiał bardzo uważnie sterować łodzią, aby nie ustawić jej pod kątem, i w odpowiedniej chwili wciągnąć wiosła, żeby ich nie połamać o słupki, a jeśli poziom wody był wysoki, schylić się albo nawet położyć na dnie, by nie uderzyć głową o belkę zastawki.

      Rozważali wszystkie możliwości. Co mogło się przytrafić nieznajomemu przybyszowi? Co stało się z łodzią?

      – Więc jak? – spytał Joe. – Myślicie, że to w Diabelskim Jazie spotkało tego człeka nieszczęście?

      Beszant wziął do ręki największą drzazgę z kupki poukładanych na stole kawałków drewna, które Rita wyjęła z czoła rannego. Była czarna i twarda. Zbadał ją, spróbował zgiąć albo złamać – mimo długiego kontaktu z wodą drewno pozostało twarde i mocne. Jesion, to samo drzewo, z którego zbudowano stawidło.

      – Pewnikiem – odparł.

      – Sam kilka razy przepływałem przez Diabelski Jaz – oznajmił jeden z parobków. – Ty pewnie też.

      Beszant pokiwał głową.

      – A owszem, jak rzeka jest usposobiona, żeby mnie przepuścić.

      – A próbowałbyś tego nocą?

      – Nadstawiać karku, żeby oszczędzić kilka minut? Nie jestem głupcem.

      Ludzie poczuli szczyptę satysfakcji, ustaliwszy przynajmniej ten jeden aspekt nocnych wydarzeń.

      – Lecz jeśli to w istocie w Diabelskim Jazie napytał sobie tej biedy, to jak się stamtąd dostał aż tutaj?

      Zgromadzenie rozpadło się na szereg mniejszych grup dyskusyjnych, ludzie zaczęli się prześcigać w wymyślaniu kolejnych hipotez, sprawdzaniu ich i odrzucaniu. Może po wypadku wiosłował, wiosłował i dopłynął aż tutaj… W takim stanie? Niemożliwe. No to może dryfował nieprzytomny na dnie łodzi, aż w Radcot się ocknął… Dryfował? Z taką dziurą w burcie? I łódź po ciemku sama omijała przeszkody? I przez cały czas nabierała wody? Niemożliwe!

      I tak dreptali w miejscu, znajdowali kolejne wyjaśnienia, które pasowały do jednej połowy tego, co wiedzieli, albo do drugiej; takie, które tłumaczyły „co?”, ale nie tłumaczyły „jak?”, albo tłumaczyły „gdzie?”, ale nie „dlaczego?”, aż w końcu wszystkim zabrakło już wyobraźni, a do odpowiedzi nadal się nie zbliżyli. Jakim cudem ten człowiek nie utonął?

      Przez czas jakiś w gospodzie słychać było tylko głos rzeki. Potem Joe zakasłał cicho i nabrał tchu, aby przemówić.

      – To musiała być robota Cichego.

      Wszystkie głowy zwróciły się w stronę okna; ludzie, którzy siedzieli najbliżej, wyjrzeli na dwór, w miękką, głuchą noc, gdzie przestwór szybko poruszającej się czerni świecił półpłynnym blaskiem. Przewoźnik Cichy. Wszyscy o nim wiedzieli. Od czasu do czasu występował w opowieściach, które snuli, a byli tacy, co przysięgali, że widzieli go na własne oczy. Zjawiał się, kiedy jakiegoś człowieka spotkała na wodzie zła przygoda. Chuda, patykowata postać tak mistrzowsko odpychała się tyczką od dna, że jego łódź ślizgała się po wodzie jakby napędzana nadnaturalną siłą. Nie odzywał się ani słowem, tylko odstawiał pechowca bezpiecznie do brzegu, aby ten mógł przeżyć jeszcze jeden dzień. Tych zaś, którym szczęście nie dopisało – tak powiadano – zabierał na całkiem inny brzeg i nieszczęśnicy nigdy już nie zjawiali się Pod Łabędziem, by wychylić kufel piwa i opowiedzieć, co ich spotkało.

      Cichy. Teraz to będzie całkiem inna historia.

      Margot, której matka i babka opowiadały o Cichym kilka miesięcy przed śmiercią, zmarszczyła czoło i zmieniła temat.

      –