utargu, po czym zamiótł podłogę. Z kącika izby wypłoszył kota, który wśliznął się wieczorem niezauważony. Urażone zwierzę wyszło dumnym krokiem z cienia i podeszło do pieca, gdzie jeszcze żarzyły się węgielki.
– Nie myśl sobie, że się tu ułożysz – powiedziała Margot do kota.
– Pozwól mu zostać – wstawił się za zwierzakiem Joe. – Noc dzisiaj prawdziwie upiorna.
Rita ułożyła dziecko w pątniczej izbie, obok śpiącego mężczyzny.
– Zostanę tu na noc, żeby mieć na nich oko – oznajmiła.
Margot zaproponowała, że przyniosą rozkładane łóżko, lecz Rita zaprotestowała.
– Wystarczy krzesło – odparła. – Przywykłam do takiego czuwania.
Dom pogrążył się w ciszy.
– To ci dopiero historia – wymamrotała Margot, układając wreszcie głowę na poduszce.
– O tak, bez dwóch zdań – mruknął Joe.
Rozmawiali szeptem. Skąd przybyli ci nieznajomi ludzie? Dlaczego akurat Pod Łabędzia? I co im się właściwie przytrafiło? Jonathan powiedział „cud” i wszyscy smakowali to słowo na językach. Słyszeli je nieraz, przywoływane z Biblii, gdzie oznaczało niemożliwe rzeczy, które działy się niemożliwie dawno temu w tak dalekich krainach, że mogą już nie istnieć. Tutaj, w gospodzie, oznaczało ono śmiechu wartą szansę, że Beszant, co naprawiał łodzie, spłaci kiedyś w całości swój rachunek. Tak, to by był cud jak się patrzy. Lecz tego zimowego wieczoru, w noc przesilenia, Pod Łabędziem w Radcot słowo to nabrało całkiem nowego wymiaru.
– Nie zmrużę oka od zachodzenia w głowę – przyznał się Joe.
Ale cud, nie cud, oboje byli bardzo zmęczeni, a połowa nocy już minęła, więc czym prędzej zgasili świecę. Spowiła ich noc, a w niej utonęły wszystkie cuda i dziwy.
*
Na dole, w izbie pątniczej, gdzie dwoje pacjentów spało obok siebie na łóżku, Rita siedziała na krześle z otwartymi oczami. Mężczyzna oddychał powoli i głośno. Powietrze, wchodząc i wychodząc, musiało się przedostać przez spuchnięte nozdrza, przez kanały wypełnione zaschniętą krwią – drogą, która w ciągu ostatnich godzin została skrzywiona, a potem na nowo wyprostowana. Nic dziwnego, że wydawał odgłos niczym piła ze złamanym zębem. W krótkich chwilach zawieszenia, kiedy oddech chorego balansował między wdechem a wydechem, słyszała ulotne furkotanie płuc dziewczynki, a w tle tego wszystkiego niekończące się tchnienie rzeki.
Powinna zasnąć, ale czekała, aż zostanie sama, aby spokojnie pomyśleć. Metodycznie i na chłodno zaczęła ponownie przebiegać w myślach wszystko, co się wydarzyło. Przyglądała się sobie, jak sprawdza funkcje życiowe dziecka, jak obserwuje symptomy, których ją uczono szukać. Gdzie popełniła błąd? Trzy razy szczegółowo przeanalizowała wszystkie kroki, lecz nie znalazła nic, co mogłaby sobie zarzucić.
A więc co się stało?
Skoro cała wiedza zawiodła, zwróciła się do swojego doświadczenia. Czy kiedykolwiek się zdarzyło, że nie była pewna, czy pacjent żyje? To była zwyczajna rzecz, kiedy się mówiło, że człowiek stoi u progu śmierci, jakby istniała jakaś prawdziwa linia oddzielająca dwa światy i człowiek mógł na niej stać przez dłuższy czas. Lecz Rita nigdy w podobnych okolicznościach nie miała trudności z oceną, po której stronie znajduje się pacjent. Nieważne, jak zaawansowana choroba, nieważne, jak poważne osłabienie, człowiek żył, dopóki nie umarł. Nie było żadnego balansowania na granicy. Żadnego „między”.
Margot wysłała wszystkich spać z pokrzepiającą myślą, że o świcie w naturalny sposób spłynie na nich oświecenie. Rita również dość często zdawała się na tę budującą myśl, kiedy chodziło o inne sprawy, lecz tym razem było inaczej. Pytania, które chodziły jej po głowie, dotyczyły ciała, a ciało podlega prawom. Cała jej wiedza mówiła, że to, czego była świadkiem, nie mogło się wydarzyć. Zmarłe dzieci nie powstają z martwych. Istniały tylko dwie możliwości: albo to dziecko nie żyje – wytężyła słuch i dobiegł ją cichy szmer oddechu – albo wcześniej nie umarła. Jeszcze raz przeanalizowała wszystkie oznaki śmierci, które sprawdzała. Biała, woskowa skóra. Brak oddechu. Brak pulsu. Rozszerzone źrenice. Wróciła w pamięci do długiego pomieszczenia w spichrzu, choć nie miała wątpliwości, że sprawdziła to co trzeba. Stwierdziła u dziewczynki wszystkie objawy śmierci. Nie popełniła błędu. Więc gdzie on tkwił?
Zamknęła oczy, aby się lepiej skupić. Miała dziesiątki lat doświadczenia, a jej wiedza nie ograniczała się jedynie do doświadczenia. Spędziła wiele długich wieczorów na studiowaniu ksiąg przeznaczonych dla lekarzy chirurgów, nauczyła się na pamięć ludzkiej anatomii, zgłębiła tajniki aptekarstwa. Praca i doświadczenie pogłębiły tę wiedzę źródłową i zamieniły ją w prawdziwe, głębokie zrozumienie. Zestawiała teraz ze sobą wieczorne wydarzenia ze wszystkim, czego się w życiu nauczyła. Nie goniła za wyjaśnieniami, nie próbowała na siłę łączyć ze sobą teorii. Po prostu czekała, aż wniosek, dojrzewający pomału w głębi, wypłynie na powierzchnię.
Prawa życia i śmierci, przynajmniej w tym stopniu, w jakim je poznała, były niekompletne. Jedno i drugie obejmowało znacznie szersze obszary, niż mogły je objąć nauki medyczne.
Właśnie uchyliły się drzwi, a zza nich kiwała na nią palcem nowa wiedza.
Po raz kolejny zatęskniła za Bogiem. Kiedyś dzieliła z nim wszystko. Biegała do niego z każdym pytaniem, z każdą wątpliwością, z każdym momentem zachwytu i uniesienia. Towarzyszył jej w każdej myśli, w każdym działaniu, był jej stałym, codziennym współpracownikiem. Lecz Bóg zniknął. Z tym, co się dzisiaj wydarzyło, musi się uporać sama.
Co zrobi?
Wsłuchiwała się w oddech dziewczynki. W oddech mężczyzny. W oddech rzeki.
Rzeka… Powinna zacząć od niej.
Zawiązała trzewiki i zapięła guziki płaszcza. Wymacała w torbie wąską cynową puszeczkę, wrzuciła ją do kieszeni i po cichu wyśliznęła się na dwór. Poza granicą światła lampy rozprzestrzeniała się ciemność, która zdawała się nie mieć końca, ale Rita widziała przed sobą ścieżkę. Zeszła z niej na trawę i kierując się tyleż wzrokiem, co intuicją, dotarła nad rzekę. Przez dziurki od guzików płaszcza i szwy chusty przesączało się zimne powietrze. Szła w ciepłych oparach własnego oddechu, czuła, jak osiada jej wilgocią na twarzy.
Na trawie leżała łódź wywrócona do góry dnem. Rita ściągnęła rękawiczkę i trafiła palcami najpierw na poszarpaną drewnianą krawędź, a następnie na nienaruszony bok. Przysunęła sobie bliżej lampę.
Wyjęła z kieszeni puszeczkę i przytrzymała zębami, a w tym czasie, nie zważając na zimno, zebrała fałdy spódnicy i wcisnęła je do tej samej kieszeni, żeby się nie zamoczyły. Przed nią rozciągała się czarna, lśniąca powierzchnia rzeki. Schyliła się i wyciągnęła rękę, aż poczuła na palcach jej wściekłe kąsanie. Dobrze. Po omacku zanurzyła w lodowatej wodzie rurkowaty przyrząd i zaczęła liczyć. Potem się podniosła, wyprostowała i tak delikatnie, jak mogła poruszać zgrabiałymi palcami, zamknęła rurkę w pojemniczku i nie trudząc się poprawianiem sukienki, czym prędzej wróciła do gospody.
W izbie pątniczej podsunęła rurkę do lampy, aby odczytać pomiar, wyjęła z torby notes oraz ołówek i zanotowała temperaturę wody.
Nie było to wiele, ale zawsze jakiś początek.
Podniosła dziewczynkę z łóżka i delikatnie posadziła ją sobie na kolanach. Maleńka główka opadła jej na pierś. Nie ma mowy, żebym zasnęła, pomyślała Rita, przygotowując koc dla siebie