małą butelkę. Włóczęga bez słowa wsunął ją do kieszeni, po czym dotknął ronda kapelusza i wyszedł.
*
Pod Łabędziem przy piecu, który nadal wydychał łagodne ciepło, spał kot. Jego powieki drgały od kocich snów, które człowiekowi zdałyby się jeszcze bardziej zdumiewające niż historie, które nocną porą tworzy ludzki umysł. Nagle czułe ucho zadrgało i sen pierzchnął w mgnieniu oka. Prawie niedosłyszalny szelest trawy zgniecionej pod butem momentalnie poderwał zwierzę na łapy. Błyskawicznie i bezgłośnie przebiegło przez izbę i wskoczyło na parapet. Koci wzrok bez trudu przebił ciemność.
Zza gospody wyłoniła się ukradkiem drobna postać w przydługim płaszczu, w kapeluszu naciągniętym głęboko na twarz. Nieznajomy prześliznął się pod murem, minął okno i zatrzymał się przed wejściem. Ostrożnie nacisnął klamkę, która cicho zagrzechotała, lecz drzwi były zamknięte na rygiel. Różne budynki mogą stać otworem, lecz gospodę z beczkami pełnymi pokus trzeba na noc zamykać. Wrócił do okna. Nieświadom, że ktoś go obserwuje, obmacał futrynę. Na próżno. Margot była przezorną kobietą. Pamiętała nie tylko o tym, żeby zamykać drzwi na noc, lecz również by każdego lata uszczelniać szyby świeżym kitem, malować ramy, aby futryny nie gniły, wymieniać stłuczone szybki. Spod ronda kapelusza dobiegło zniecierpliwione fuknięcie. Mężczyzna przystanął, w oczach błysnęła jakaś myśl, lecz wielki ziąb nie pozwalał na zwłokę. Odwrócił się i oddalił żwawo. Doskonale wiedział, gdzie w ciemności stawiać kroki, jak omijać koleiny i kamienie. Znalazł most, przeszedł na drugą stronę i skręciwszy z drogi, zniknął między drzewami.
Jeszcze długo po jego odejściu kot śledził odgłosy jego kroków, gałązek szorujących po wełnianym płaszczu, stukanie obcasów o zmarzniętą na kamień ziemię, ruch spłoszonych dzikich zwierząt… aż w końcu zapadła cisza.
Zwierzę zeskoczyło na podłogę i wróciło pod piec, gdzie wtuliło się ponownie w ciepły kamień i zasnęło.
*
Tak więc wkrótce po niewiarygodnych wydarzeniach, które rozegrały się Pod Łabędziem, kiedy ludzie wyszli w końcu ze zdumienia i ochłonęli z oczarowania, zaczęli opuszczać gospodę i wkrótce potoczyły się pierwsze opowieści. W końcu jednak, gdy świt nie rozproszył jeszcze nocnych ciemności, wszyscy znaleźli się w łóżkach, a historia osiadła niczym muł rzeczny w umysłach świadków, gawędziarzy i słuchaczy. Jedyną osobą, która nie spała, była bohaterka owych wydarzeń. W samym sercu opowieści dziewczynka wdychała i wydychała upływające sekundy i patrzyła w ciemność, nasłuchując odgłosów przepływającej rzeki.
Dopływy
Każda rzeka na mapie wygląda nieskomplikowanie. Nasza zaczyna się na łące Trewsbury Mead i płynie dwieście trzydzieści sześć mil, aby wpaść do morza w Shoeburyness. Jednak każdy, kto zada sobie trud, aby mila po mili podążyć z jej biegiem, łodzią lub pieszo, odniesie wrażenie, że nie dąży ona zbyt uparcie w jednym obranym kierunku. W drodze okazuje się, że trwoni czas na czasochłonne pętle i okrężne wędrówki. Czasem przewrotnie zmienia kierunki, niekiedy płynie na północ, innym razem na południe, to znów na zachód, jakby zapominała o swoim wschodnim punkcie przeznaczenia lub odkładała go na później. W Ashton Keynes rozdziela się na tyle strumieni, że każdy dom w okolicy musi mieć most prowadzący do własnych drzwi. Dalej, w okolicach Oksfordu, zatacza wielki, leniwy łuk, ale ma jeszcze w zanadrzu inne chimeryczne sztuczki: miejscami zwalnia i ospale dryfuje przez szerokie rozlewiska, aby po chwili znów przyspieszyć i z dawną niecierpliwością przeć do przodu. W Buscot rozdziela się na dwa bliźniacze strumienie, biorące w objęcia wielką połać terenów, po czym z powrotem zbiera swoje wody w jedno koryto.
Trudno to wyczytać z mapy, lecz reszta jest jeszcze trudniejsza. Rzeka, która płynie zawsze do przodu, przesącza się również na boki, nawadnia pola i ziemie na obydwu brzegach. Znajduje drogę do studni, a stamtąd do balii z halkami i filiżanek z herbatą. Wchłaniają ją korzenie, skąd od komórki do komórki przedostaje się na powierzchnię; przechowują ją liście rukwi wodnej, z którymi trafia na talerze i półmiski miejscowych stołowników. Z miseczek i filiżanek wędruje do ust, nasyca sieć skomplikowanych wewnętrznych układów, które same w sobie są całymi światami, aż w końcu przez nocniki powraca do ziemi. Gdzie indziej znów przykleja się do liści wierzb pochylających się, by dotknąć powierzchni rzeki, a potem, gdy wschodzi słońce, kropla rozpływa się w powietrzu, niewidzialna ulatuje w górę i może przyłączy się do chmury – wielkiego, szybującego jeziora – dopóki znowu nie spadnie na ziemię w postaci deszczu.
Ale i to nie wszystko. To, co widzimy na mapie, to zaledwie połowa. Rzeka bierze początek w swoim źródle nie bardziej niż książka zaczyna się na pierwszej stronicy. Weźmy choćby Trewsbury Mead. Pamiętacie tę fotografię? Tę, którą tak łatwo było zlekceważyć, bo nie należała do zbyt malowniczych? Zwyczajny jesion na zwyczajnej łące, mówili, lecz przyjrzyjcie się bliżej. Widzicie to wgłębienie w ziemi przy samym pniu? Widzicie, jak zaczyna się tu wąskie, niepozorne wyżłobienie w ziemi, jak oddala się od drzewa i wybiega poza fotografię? Zajrzyjcie w tę bruzdę, gdzie słaby błysk odbitego światła zdradza srebrzysty skrawek na tle błotnistej ziemi. Te jasne plamy to woda, która pierwszy raz ujrzała światło dzienne, być może pierwszy raz od bardzo długiego czasu. Wypływa spod ziemi, gdzie w różnych miejscach pod naszymi stopami skalne szczeliny, jaskinie, rozpadliny, kanały i inne puste przestrzenie skorupy ziemskiej wypełnione są szlakami wodnymi tak krętymi i meandrycznymi, że nie dorównują im żadne zbiorniki wodne na powierzchni ziemi. Początek Tamizy nie jest początkiem, a raczej jest nim tylko dla nas, którzy tkwimy w tym złudzeniu.
Niektórzy wręcz utrzymują, że Trewsbury Mead w ogóle nie jest żadnym początkiem, że ów pozorny początek znajduje się nie tutaj, lecz gdzie indziej, w miejscu zwanym Seven Springs, które uznaje się za źródło Churn, dopływu Tamizy, z którą łączy się w Cricklade. Lecz kto ma o tym wyrokować? Istotą Tamizy, która wijąc się w kierunku morza, płynie na północ, południe, wschód i zachód, aby w końcu skierować się na wschód, która płynąc przed siebie, zatacza koła to w jedną stronę, to w drugą, zwalnia, przyspiesza, paruje do nieba, jej istotą jest ruch, a nie początki. Jeśli początki gdzieś istnieją, to ukrywają się w niedostępnym ciemnym miejscu. Lepiej badać, dokąd zmierza, niż skąd pochodzi.
Ach, dopływy! To był właśnie mój cel. Churn, Key, Ray, Coln, Leach oraz Cole. W górnym biegu Tamizy strumienie i potoki spływają z okolic, aby zasilić ją swoimi wodami i siłą pędu. Naszą historię również zasilą dopływy. W tej cichej godzinie przed wschodem słońca możemy zostawić na chwilę rzekę oraz tę długą noc i podążyć pod prąd jej dopływów, nie po to, by oglądać ich początki – tajemnicze i nieznane – lecz by zwyczajnie przekonać się, co robiły wczoraj.
Co z tego rozumiesz?
W przeddzień zjawienia się dziewczynki, o wpół do czwartej po południu na farmie w Kelmscott z drzwi kuchennych wyszła kobieta i szybkim krokiem skierowała się przez podwórze do stodoły. Jasne loki tkwiły wsunięte schludnie pod czepek, a prostej niebieskiej sukience, choć typowej dla zapracowanej żony farmera, nie brakowało odrobiny fantazyjnego uroku, co świadczyło, że niewiasta nadal była młoda duchem. Chodziła nieco kołyszącym się krokiem, utykając na lewą nogę, lecz to jej wcale nie spowalniało. Podobnie jak przepaska zasłaniająca prawe oko, zrobiona z takiego samego niebieskiego materiału jak sukienka i zawiązana z tyłu białą wstążką.
Kobieta podeszła do stodoły, skąd dochodził zapach krwi i żelaza, i oparła dłoń o futrynę drzwi. W środku stał mężczyzna odwrócony do niej plecami, mocnej budowy i nadzwyczaj wysoki, o szerokich plecach i szorstkich, czarnych włosach. Rzucił na ziemię zakrwawioną ścierkę, wyjął z kieszeni