Отсутствует

Журнал «Лиза» №52/2018


Скачать книгу

w domu jej męża. Taka dziwna wydawała się myśl, że jeszcze kilka lat temu była Heleną Greville. Miała wrażenie, jakby od tamtej pory minęła cała wieczność. Przypominała sobie tę dziewczynę; znała ją, nawet bardzo dobrze, lecz nigdy więcej jej nie zobaczy. Helena Greville odeszła na zawsze.

      – Za zimno jest, żeby pani wychodziła, pani Vaughan.

      Tak, zimno. Dużo zimna. Helena policzyła zimna: zimno z powodu braku płaszcza, zimno z powodu braku rękawiczek i kapelusza. Zimno wilgoci, od której mokra sukienka przyklejała się do ciała i wywoływała gęsią skórkę na ramionach, piersi i nogach. Zimno powietrza, które kłuło ją w nozdrza, wpływając do dygoczących płuc. Po nich przychodziła kolej na zimną rzekę. To zimno było najbardziej ociężałe, powoli przenikało przez grube dno łodzi, lecz kiedy przenikło, zaczęło ją palić w łopatki, w tył głowy, w żebra, w kręgosłup – we wszystkie miejsca, którymi jej ciało stykało się z twardymi deskami. Rzeka trącała łódź i usypiającym kołysaniem wysysała z Heleny ciepło.

      Zamknęła oczy.

      – Jest pani tam? Och, na miłość boską, niech pani odpowie!

      Ma odpowiedzieć… To słowo poruszyło w niej wspomnienie sprzed kilku lat. Ciotka Eliza też mówiła o odpowiadaniu.

      – Zastanów się, zanim odpowiesz – powiedziała – ponieważ taka okazja nie trafia się codziennie.

      Ciotka Eliza była młodszą siostrą jej ojca. Owdowiała bezdzietnie po czterdziestce i zamieszkała z bratem oraz jego córką chyba tylko po to, żeby ich denerwować i skłócić. Tak to przynajmniej widziała Helena. Jej matka zmarła, kiedy Helena była malutka, i ciotka Eliza wbiła sobie do głowy, że dziewczynka potrzebuje kobiecej ręki, która ją weźmie w karby. Ojciec był ekscentrykiem, który zaniedbywał wpajanie dziewczynce dyscypliny, jak również jej edukację. Eliza próbowała nadrobić te niedociągnięcia, lecz niewiele wskórała. Kiedy dziewczynka skarżyła się na ciotkę, ojciec puszczał do niej oko i powtarzał:

      – Twoja ciocia nie ma dokąd pójść, Piracie. Przytakuj jej, kiwaj głową, a potem możesz robić, co ci się podoba. Tak jak ja.

      Metoda się sprawdziła. Ojciec i córka żyli ze sobą w wielkiej przyjaźni i żadne nie pozwalało, aby ciotka wtrącała się w ich życie, toczące się głównie w łodziach i na rzece.

      W ogrodzie, między kolejnymi wezwaniami, żeby zwolniła, ciotka Eliza powiedziała Helenie mnóstwo rzeczy, które dziewczyna doskonale wiedziała. Przypomniała jej (jakby mogła o tym zapomnieć), że nie ma matki. Czyniła aluzje do zaawansowanego wieku i słabego zdrowia jej ojca. Słuchając jednym uchem, Helena szła przed siebie, a Eliza, pochłonięta swoją perorą, pozwalała się prowadzić. Doszły w ten sposób do rzeki i ruszyły wzdłuż brzegu. Helena wdychała dreszczyk zimnego, rześkiego powietrza, obserwowała kaczki kołyszące się na wartkiej wodzie. Aż ramiona jej drgnęły na myśl o wiosłowaniu. Nie mogła się doczekać, kiedy odepchnie się od brzegu, kiedy poczuje moment zetknięcia łodzi z prądem…

      – Z prądem czy pod prąd? – pytał ojciec. – Jeśli nie jedno, to musi być drugie, tak czy inaczej, czeka cię przygoda!

      Ciotka Eliza przypominała Helenie o stanie finansów ojca, jeszcze bardziej opłakanym niż stan jego zdrowia, a następnie – myśli Heleny unosiły się z prądem rzeki, więc mogło jej coś umknąć – opowiadała o panu Vaughanie, o tym, jaki to porządny i poczciwy człowiek oraz że jego interesy kwitną.

      – Jednakowoż twój ojciec zobowiązał mnie do tego, abym cię zapewniła, że decyzja należy do ciebie i jeśli tego nie chcesz, zapomnimy o całej sprawie i więcej nie będziemy o niej rozmawiać – podsumowała ciotka Eliza.

      W pierwszej chwili te słowa zabrzmiały dla Heleny bardzo tajemniczo, lecz po chwili stały się idealnie jasne.

      – Który to jest pan Vaughan? – spytała.

      Ciotka Eliza nie okazała konsternacji.

      – Spotkałaś go kilka razy… Powinnaś być bardziej uważna.

      Lecz dla Heleny znajomi i współpracownicy ojca stanowili jedynie różne odmiany tej samej postaci: starego, nudnego osobnika płci męskiej. Żaden nie był nawet odrobinę tak zajmujący jak jej ojciec i dziwiła się, że ten ma ochotę spędzać z nimi czas.

      – Czy pan Vaughan jest teraz u taty?

      Puściła się biegiem w stronę domu, nie zważając na protesty ciotki. W ogrodzie przeskoczyła przez paprocie i przekradła się pod okno gabinetu. Wspięła się na cokół dużej urny pod oknem i chwyciwszy się parapetu, zajrzała do środka, gdzie jej ojciec palił cygaro w towarzystwie innego mężczyzny.

      Pan Vaughan nie należał do typu czerwononosych i posiwiałych jegomości. Poznała w nim stosunkowo młodego mężczyznę, z którym ojciec siedział często do późnego wieczora przy cygarze i drinku. Kiedy kładła się spać, często słyszała ich śmiech. Cieszyła się, że tata ma kogoś, kto go rozwesela w ponure wieczory. Pan Vaughan miał brązowe oczy, kasztanowe włosy i kasztanową brodę. Poza tym jedyną rzeczą, jaka go wyróżniała spośród innych mężczyzn, był sposób mówienia – przeważnie taki sam jak większości Anglików, lecz raz na jakiś czas wymykało mu się coś, w czym brzmiała dziwna nieznajoma nuta. Zaciekawiły ją te niezwykłe dźwięki i kiedyś spytała go o to wprost.

      – Wychowywałem się w Nowej Zelandii – odparł. – Moja rodzina ma tam kopalnie.

      Przyjrzała się przez okno temu zwyczajnemu mężczyźnie i doszła do wniosku, że nie ma w sobie nic specjalnie odpychającego.

      Zsunęła stopy z cokołu urny i przez chwilę zwisając z parapetu, rozkoszowała się przyjemnym kołysaniem, uczuciem rozciągania w ramionach i barkach. Puściła się, usłyszawszy kroki nadchodzącej ciotki Elizy.

      – Pewnie kiedy poślubię pana Vaughana, będę musiała opuścić dom?

      – Wkrótce i tak go opuścisz. Twój ojciec jest naprawdę niezdrów. Twoja przyszłość jest bardzo niepewna. Oczywiście zależy mu na zapewnieniu ci bezpiecznego życia. Jeśli poślubisz pana Vaughana, zamieszkasz z nim w Buscot Lodge, w przeciwnym wypadku…

      – W Buscot Lodge?

      Helena stanęła jak wryta. Znała Buscot Lodge – wielki dom w pięknym miejscu nad rzeką. Obejmował rozległy teren, na którym woda płynęła gładko i spokojnie, a także ten, gdzie rzeka rozdzielała się, aby opłynąć wyspę, oraz miejsce, gdzie woda jakby całkiem zapomniała, że jest rzeką, i rozprzestrzeniała się leniwie niczym małe jeziorko. Stały tam młyn wodny, obok mostu Świętego Jana, i szopa na łodzie… Kiedyś podpłynęła bardzo blisko i balansując niebezpiecznie na palcach w swojej jednoosobowej łódce, zajrzała do środka. Było tam mnóstwo miejsca.

      – Czy będę mogła zabrać swoją łódź?

      – Heleno, to poważna sprawa. Małżeństwo nie ma nic wspólnego z łodziami i rzeką. To kontrakt zawierany w majestacie prawa oraz przed Bogiem…

      Ale Heleny już nie było, co sił w nogach pędziła po trawie w stronę domu.

      Kiedy wpadła do gabinetu, ojciec rozpromienił się na jej widok.

      – I co myślisz o tym zwariowanym pomyśle, hę? Jeśli uważasz, że to stek bzdur, tylko powiedz. Z drugiej strony, jeśli ci się tak spodoba, to i stek bzdur może być dobrą decyzją. Z prądem czy pod prąd, Piracie?

      Anthony Vaughan podniósł się z krzesła.

      – Czy będę mogła zabrać ze sobą łódź? – spytała go Helena. – Czy będę mogła codziennie pływać po rzece?

      Jej ojciec był tak zbity z tropu, że przez chwilę nie odpowiadał.

      –