pozbierał ze stołu okruszki chleba i włożył je do ust.
Duchowny podniósł się z krzesła. Tego było dla niego za wiele.
– Jest zimno i późno, a ty jesteś zmęczony. Prześpij resztę nocy tutaj. Na krześle leży koc.
Lecz Jonathana to nie usatysfakcjonowało.
– Mam rację, prawda, ojcze? Tak samo było z Jezusem?
Pastor pomyślał, że jeśli dopisze mu szczęście, zdąży wrócić do łóżka, zanim pościel całkiem ostygnie. Skinął głową.
– Tak, jak mi to przedstawiłeś, Jonathanie, to owszem, podobieństwa są niepodważalne. Ale to nieodpowiednia pora, aby łamać sobie nad tym głowę.
Jonathan uśmiechnął się od ucha do ucha.
– To ja przyniosłem pastorowi tę wiadomość.
– Nie zapomnę o tym. Od ciebie pierwszego o tym usłyszałem.
Chłopiec usadowił się wygodnie na kuchennym zydlu i oczy zaczęły mu się zamykać.
Pastor wszedł ciężko po schodach do swojej sypialni. Latem był zupełnie innym człowiekiem – żwawym i czujnym, a ludzie brali go za dziesięć lat młodszego; lecz zimą, kiedy pociemniałe niebo wisiało nisko nad głowami, zapadał się w sobie i w grudniu czuł się już bardzo słaby. Kładł się do łóżka zmęczony, a gdy się budził, to jakby wyłaniał się z czarnej otchłani, wcale niewypoczęty.
Nie miał pojęcia, o co chodziło w historii Jonathana, lecz tej nocy Pod Łabędziem wydarzyło się coś bardzo dziwnego. Pójdzie tam jutro. Położył się do łóżka, myśląc, że w czerwcu o tej godzinie już by świtało, lecz teraz miał jeszcze przed sobą kilka godzin zimowych ciemności.
– Oby to dziecko, jeśli rzeczywiście jest tam jakieś dziecko, wyszło z tego całe i zdrowe – pomodlił się. – I oby szybko nadeszła wiosna.
Po czym zasnął.
*
Ściskając obszarpany płaszcz, jakby wierzył, że okrycie może mu zapewnić jakąś ochronę przed zimnem, włóczęga, który usłyszał historię Freda, szedł drogą wiodącą nad rzekę. Historia pachniała mu pieniędzmi, a on znał kogoś, kto chciałby za nią zapłacić. Droga była kiepska, z ziemi sterczały kamienie, o które mógł się potknąć nawet najtrzeźwiejszy człowiek, natomiast na płaskich odcinkach grunt robił się śliski. Włóczęga po raz kolejny stracił równowagę i rozpostarł ramiona, żeby się nie przewrócić. Cudem utrzymał się na nogach. Może w ciemności czaiły się jakieś duchy, które chwytały go za przemarznięte ręce i przytrzymywały, żeby go uchronić przed upadkiem? To była pocieszna myśl i aż się sam do siebie zaśmiał. Brnął przed siebie, zataczając się, ale od marszu chciało mu się pić. Język miał obłożony i cuchnący jak zdechła mysz, zatrzymał się więc, aby pociągnąć łyk z butelki, którą trzymał w kieszeni, po czym ruszył dalej.
Dotarłszy do rzeki, skręcił w górę nurtu. W ciemności nie sposób było dostrzec punktów orientacyjnych, lecz właśnie kiedy doszedł do wniosku, że musiał się już znaleźć na wysokości Wyspy Brandy, rozpoznał znajome miejsce.
Wyspa Brandy była stosunkowo nową nazwą. Kiedyś mówiło się po prostu Wyspa i wszystkim to wystarczało, ponieważ nikt tam nigdy nie chodził i nie było tam nic do oglądania. Lecz kiedy do Radcot Lodge sprowadzili się nowi właściciele – najpierw pan Vaughan, a potem jego młoda żona – na plasterku ziemi wrzynającym się w rzekę zbudowali gorzelnię oraz fabryczkę witriolu. Od nich wyspa wzięła nazwę. Anthony Vaughan obsadził całe łany ziemi burakami cukrowymi, zbudował lekką kolej żelazną, aby przewozić buraki na Wyspę Brandy i przywozić z powrotem brandy. Wiele ludzi znalazło tu pracę przy produkcji trunków. W każdym razie tak było kiedyś. Potem coś się stało. Albo brandy była marna, albo gorzelnia niewydajna. Albo pan Vaughan stracił zainteresowanie… Ale nazwa pozostała. Budynki również, tyle że urządzenia milczały; szyny biegły do brzegu, lecz konstrukcję zbudowaną na rzece do przewożenia towarów rozebrano i gdyby jakaś kolej widmo próbowała z gruchotem przewieźć skrzynie po szynach, spoczęłaby na dnie…
Co robić? Najpierw myślał, żeby stanąć na brzegu i wrzasnąć, kiedy jednak dotarł na miejsce, zdał sobie sprawę, że to daremne. Wtedy – wyobraźcie sobie! – zauważył łódź wiosłową przycumowaną na brzegu rzeki, tak małą, że nawet kobieta mogłaby nią powiosłować. I znalazła się tu przez przypadek akurat teraz, kiedy najbardziej jej potrzebował. Pogratulował sobie tego łutu szczęścia – bogowie mu dzisiaj sprzyjali.
Wsiadł do łodzi i chociaż zachybotała się pod nim niebezpiecznie, był zbyt pijany i za bardzo od dzieciństwa związany z rzeką, żeby się przestraszyć. Usadowił się w środku, a stary nawyk wiosłował za niego, póki nie uderzył burtą o brzeg wyspy. Nie było to dobre miejsce do przycumowania, ale nieważne. Wygramolił się do wody, która sięgała mu do kolan, wdrapał się po stromym brzegu i ruszył dalej. Na środku wyspy wznosił się trzypiętrowy budynek gorzelni, na wschodnim krańcu stała fabryczka witriolu, a za nią magazyn.
Szedł najciszej, jak mógł, a jednak nie dość cicho. Kiedy zatoczył się na ścieżce, bo zaplątał mu się but, czyjaś dłoń wystrzeliła znikąd, złapała go za kark i przygniotła do ziemi. Kciuk i cztery palce wbiły mu się boleśnie w ciało.
– To ja – wykrztusił bez tchu. – To tylko ja!
Palce rozluźniły uścisk. Nie padło ani jedno słowo. Kierując się słuchem, ruszył za mężczyzną w stronę magazynu.
Było to wnętrze bez okien, przesycone ostrym zapachem drożdży, owoców i uderzającego do głowy słodkiego aromatu z nutą goryczy, tak ciężkiego, że trzeba go było przełknąć, bo nie dało się nim oddychać. Blask koksownika wydobywał z ciemności butelki, miedziane naczynia i beczki, porzucane bezładnie na stertę. W niczym nie przypominały nowoczesnego, przemysłowego sprzętu, który kiedyś stanowił wyposażenie fabryki, ale były to przedmioty, które z niej skradziono z myślą o tym samym celu – produkcji trunku.
Mężczyzna nawet nie spojrzał na przybysza, usiadł na stołku; jego ciemna, drobna sylwetka odcinała się na tle pomarańczowego blasku z koksownika. Nie odwracając się, podpalił sobie fajkę pod rondem nisko nasuniętego kapelusza. Dopiero kiedy wypuścił z ust dym i zapach taniego tytoniu zmieszał się z unoszącym się w powietrzu smrodem, odezwał się:
– Kto cię widział, jak tu szedłeś?
– Nikt.
Cisza.
– Ani żywej duszy nie spotkałem po drodze – przekonywał włóczęga. – Za duży ziąb.
Mężczyzna skinął głową.
– Gadaj.
– Dziewczynka – rzucił włóczęga. – Pod Łabędziem w Radcot.
– Co za dziewczynka?
– Ktoś ją wyłowił wieczorem z rzeki. Powiedzieli, że utonęła.
Długa chwila ciszy.
– Co z tego?
– To, że ona żyje.
Mężczyzna odwrócił głowę, lecz jego twarz nadal tonęła w cieniu.
– No to jak w końcu, żyje czy nie? Nie może być jednocześnie trup i żywe dziecko.
– Wcześniej nie żyła. Teraz żyje.
Mężczyzna pokręcił głową.
– Coś ci się przyśniło – powiedział obojętnym głosem. – Alboś za dużo wypił.
– Mówię tylko,