Отсутствует

Журнал «Лиза» №52/2018


Скачать книгу

nie nadano by dziecku nazwiska potrójnej grzesznicy, winnej cudzołóstwa, samobójstwa i próby dzieciobójstwa. Bluźnierstwem byłoby zachęcać dziewczynkę do wspominania takiej matki. Nadano jej imię Margareta na cześć świętej Małgorzaty, a żeby było krócej, wołano na nią Rita. Co się zaś tyczy nazwiska, to z braku prawdziwego rodzica nazwano ją, jak wszystkie sieroty w klasztorze, Sunday, na cześć dnia świętego w niebiosach.

      Młoda Rita dobrze się uczyła, okazywała duże zainteresowanie szpitalem, więc zachęcano ją, by przychodziła pomagać, bo nigdy nie brakowało tam obowiązków, które i dziecko mogło wykonywać: jako ośmiolatka słała łóżka, prała zakrwawione prześcieradła i ubrania; w wieku dwunastu lat nosiła wiadra z gorącą wodą i pomagała ubierać zmarłych. Nim ukończyła piętnaście, potrafiła czyścić i opatrywać rany, unieruchamiać złamane kończyny, szyć skórę; a w siedemnastym roku życia umiała już prawie wszystko, co jest potrzebne do pielęgnacji chorych, w tym odbieranie porodów, i to w pojedynkę. Mogła pozostać w klasztorze, złożyć śluby zakonne i poświęcić życie Bogu oraz chorym, gdyby nie to, że pewnego dnia, kiedy zbierała zioła nad rzeką, przyszło jej do głowy, że nie ma innego życia poza tym. Była to zdrożna myśl, lecz Rita miast skruchy poczuła wszechogarniającą ulgę. Jeśli nie istniało piekło, to jej nieznana matka nie przeżywała wiecznych mąk, tylko po prostu odeszła wolna od cierpienia. Powiedziała siostrom, że zmieniła zdanie, i nim otrząsnęły się ze zdumienia, zapakowała koszulę nocną oraz parę pantalonów i odeszła nawet bez szczotki do włosów.

      – Co z twoimi obowiązkami wobec Boga i chorych! – zawołała za nią siostra Grace.

      – Chorzy są wszędzie! – krzyknęła Rita w odpowiedzi.

      – Bóg również – odparła cicho siostra, lecz tego Rita już nie usłyszała.

      Pracowała najpierw w szpitalu w Oksfordzie, a potem, kiedy dostrzeżono jej doświadczenie i zdolności, przyjął ją na swoją asystentkę pewien światły doktor w Londynie.

      – To będzie ogromna strata dla mnie i dla naszej profesji, kiedy wyjdziesz za mąż – powtarzał, gdy któryś z pacjentów zapałał do niej uczuciem.

      – Za mąż? O nie, nie ma mowy – odpowiadała za każdym razem.

      – Lecz właściwie czemu nie? – zapytał kiedyś, słysząc niezmiennie tę samą odpowiedź.

      – Większy ze mnie pożytek dla świata jako pielęgniarki niż z żony i matki.

      Lecz była to tylko połowa odpowiedzi. Drugą połowę doktor otrzymał kilka dni później, kiedy zajmowali się młodą matką w tym samym wieku co Rita. Była to jej trzecia ciąża, dwa poprzednie porody przebiegły gładko i nic nie wskazywało na to, że tym razem będzie inaczej. Dziecko ułożyło się dobrze, termin porodu nie przeciągnął się nadmiernie, obyło się bez kleszczy i łożysko również wyszło czysto. Tylko że nie mogli zahamować krwotoku i kobieta wykrwawiła się na śmierć.

      Doktor rozmawiał na korytarzu z mężem, podczas gdy Rita sprawnie i szybko sprzątała pobrudzone prześcieradła. Dawno temu straciła rachubę zmarłych matek.

      Kiedy wrócił doktor, wszystko było gotowe. W milczeniu wyszli z domu na ulicę. Po kilku krokach odezwała się Rita:

      – Nie chcę tak umrzeć.

      – Nie dziwię ci się – odparł.

      Doktor miał przyjaciela, dżentelmena, który przyjeżdżał często na kolację i zostawał do następnego ranka. Rita nigdy nie podejmowała tego tematu, lecz doktor zdawał sobie sprawę, że wie o jego uczuciu do owego mężczyzny. Najwyraźniej jednak nie robiło to na niej wrażenia i zachowywała absolutną dyskrecję. Przemyślawszy sprawę gruntownie, złożył jej zaskakującą propozycję.

      – Może wzięlibyśmy ślub? – zapytał pewnego dnia w przerwie między pacjentami. – Obywalibyśmy się bez… no wiesz… Ale małżeństwo ułatwiłoby mi pewne sprawy, a myślę, że i dla ciebie mogłoby się okazać korzystne. Na pacjentach zrobiłoby to dobre wrażenie.

      Po krótkim namyśle Rita przystała na jego propozycję. Zaręczyli się, lecz zanim zdążyli się pobrać, doktor zachorował na zapalenie płuc i umarł, zbyt młodo. Kilka dni przed śmiercią wezwał swojego prawnika i zmienił testament. Przyjacielowi pozostawił dom i meble, Ricie zaś zapisał sporą sumę pieniędzy, wystarczającą, aby zapewnić jej skromne, lecz niezależne życie. Przekazał jej również swoją bibliotekę. Rita sprzedała książki, które nie traktowały o medycynie ani o nauce, a resztę spakowała i wyruszyła w górę rzeki. Kiedy łódź przybiła do Godstow, poczuła zaskakujące ukłucie żalu za utraconym Bogiem.

      – Tutaj? – spytał barkarz, opacznie odczytując wyraz jej twarzy.

      – Proszę płynąć dalej – odparła.

      Popłynęli więc dalej, kolejny dzień, kolejną noc, aż dotarli do Radcot. Spodobało jej się to miejsce.

      – Tutaj – powiedziała barkarzowi. – Tu będzie dobrze.

      Kupiła mały domek, ustawiła książki na półkach i rozpuściła wici między znaczniejszymi rodzinami w okolicy, że posiada rekomendacje jednego z najlepszych londyńskich medyków. Kiedy wyleczyła kilku pacjentów i odebrała parę porodów, została zaakceptowana przez miejscową społeczność. Wielu członków bogatszych rodzin w okolicy chciało, aby to Rita pomagała im przychodzić na świat i z niego odchodzić, a także towarzyszyła im w kryzysach zdrowotnych między jednym a drugim. Była to dobrze płatna praca i przynosiła całkiem pokaźne dochody, dzięki którym pomnożyła odziedziczoną sumę. Wśród jej pacjentów było kilku, którzy mogli sobie pozwolić na chroniczną hipochondrię. Tolerowała te słabości, ponieważ pozwalały jej pomagać za bardzo niskie stawki lub całkiem darmo ludziom, których nie było na nią stać. Kiedy nie pracowała, spędzała owocnie czas na studiowaniu książek z biblioteki doktora (nie myślała o nim ani nie mówiła jak o swoim narzeczonym) i sporządzaniu lekarstw.

      Mieszkała w Radcot już dziesięć lat. Śmierć jej nie przerażała. Pielęgnowała umierających, towarzyszyła odchodzącym ze świata, przygotowywała zwłoki do pogrzebu. Widziała śmierć na skutek choroby, w połogu, w wypadku, w następstwie przemocy, a także jako wyczekiwanego gościa w podeszłym wieku. Szpital klasztorny w Godstow stał nad rzeką, więc oczywiście przywykła również do zwłok topielców.

      O nich właśnie myślała, idąc szybkim krokiem przez zimną noc w stronę spichrza. Każdego roku rzeka zbierała żniwo co najmniej kilku ofiar. Wystarczał jeden kieliszek za dużo, jeden pochopny krok, chwila nieuwagi. Pierwszym topielcem, z jakim Rita miała do czynienia, był dwunastoletni chłopiec, zaledwie rok młodszy od niej. Pośliznął się, śpiewając i wygłupiając się na wrotach śluzy. Następny był uczestnik letnich libacji, który źle wymierzył krok, schodząc z łodzi. Wpadając do wody, uderzył się w skroń, a jego towarzysze byli zbyt pijani, aby mu przyjść z pomocą. Pewien student, aby się popisać, w piękny jesienny dzień skoczył z mostu Wolvercote i zaskoczył go silny nurt głębokiej wody. Rzeka jest rzeką, bez względu na porę roku. Były młode kobiety, takie jak jej matka, biedne duszyczki, porzucone przez kochanków i rodziny, nie potrafiły stawić czoła przyszłości, więc rzuciły się do rzeki, aby położyć kres hańbie i nędzy. I były niemowlęta, maleńkie, niechciane zalążki życia, utopione, nim dostały szansę zakosztować świata. Wszystko to widziała.

      Obróciła klucz w zamku drzwi długiej spiżarni. W środku było chyba jeszcze zimniej niż na dworze. Strumień chłodnego powietrza szkicował mapę kanałów i załamań w nozdrzach, a potem wyżej, pod sklepieniem czoła Rity. Niósł ze sobą woń ziemi, kamieni oraz silny i przenikliwy zapach rzeki. W jej umyśle zapaliło się ostrzegawcze światło.

      Słaby blask lampy nie docierał do ciemnych zakamarków kamiennego pomieszczenia,