Вероника Рот

Spętani przeznaczeniem


Скачать книгу

spokój – mówi. – Oczywiście zostanę. Tak długo, jak będziesz tego potrzebować.

      – Naprawdę?

      Wyciąga dłoń, a kiedy ona po nią sięga, zmienia uchwyt i łapie ją za kciuk w sposób typowy dla żołnierzy. Przyciąga ich złączone dłonie do serca, tak jak gdyby składał przysięgę, ale według plotek pomioty Skraju nie przysięgają, co najwyżej plują sobie na dłonie.

      – Przykro mi z powodu twojej siostry – mówi. – Wiem, tylko raz miałem okazję ją spotkać, ale zdążyłem ją polubić.

      W pewnym sensie to piękne. Szczere i uczciwe. Rozumiem już, dlaczego Isae go lubi. Dlatego wybieram dla niego inne uczucie – objęcie w ramionach, przytulenie do klatki piersiowej. Stanowcze, ale dodające otuchy.

      – Teraz to wręcz niepokojące, Cisi – stwierdza. – Nie możesz tego jakoś wyłączyć?

      – Dar nurtu mojego brata pozwala na to, lecz niestety, nic innego nie działa – przyznaję. Nigdy wcześniej nie spotkałam kogoś tak świadomego moich umiejętności. Zapytałabym go, jaki ma dar, gdyby to nie było nieuprzejme.

      – Nie denerwuj się, Ast – mówi Isae. – Cisi bardzo mi pomogła.

      – No dobrze. – Pozwala sobie na skromny uśmiech, który posyła w moją stronę. – Opinia Isae wiele dla mnie znaczy.

      – I dla mnie też – mówię. – Słyszałam mnóstwo opowieści o statku, na którym dorastaliście.

      – Pewnie wspominała ci, że cuchnąłem jak czyjeś stopy – zwraca uwagę Ast.

      – Owszem – przyznaję. – Ale uznała to za czarujące. Na swój sposób.

      Isae chwyta mnie za rękę, wsuwając palce pomiędzy moje.

      – Teraz jest nas troje przeciwko całej galaktyce – mówi. – Mam nadzieję, że jesteście gotowi.

      – Nie przesadzaj – odpowiada Ast.

      Isae krzywi usta, zaciska dłoń na mojej, po czym dodaje cicho:

      – Nie przesadzam.

      ROZDZIAŁ 8 CISI

      CO JAKIŚ CZAS ZE ZDZIWIENIEM przypominam sobie, że większość ludzi nie zawiera przyjaźni w odwiedzanych miejscach. Ja – owszem. Siedziba Zgromadzenia nie jest pod tym względem wyjątkowa – również i tu ludzie chcą być wysłuchani, nawet jeśli to, co mają do powiedzenia, bywa nudne. Rany, to niemal zawsze jest nudne!

      Czasami jednak zdobywam w ten sposób cenne informacje. Kobieta stojąca za mną rano w kolejce w stołówce – nakładająca na talerz kupkę syntetycznych jajek i polewająca je jakimś zielonym sosem – zdradza mi, że na drugim piętrze znajduje się szklarnia wypełniona roślinami z całego Układu Słonecznego, oddzielny pokój na każdą planetę. Pochłaniam miskę gotowanej kaszy i ruszam tam tak szybko, jak to możliwe. Od dawna nie widziałam żadnej rośliny.

      W ten właśnie sposób zjawiam się na korytarzu przed pomieszczeniem dedykowanym Thuvhe. Krawędzie jego okien pokryte są szronem. By wejść, musiałabym włożyć kombinezon ochronny, dlatego pozostaję na zewnątrz, kucając obok kępki zazdrośnic rosnących przy drzwiach. Są żółte, w kształcie łezek, ale kiedy dotknie się ich w odpowiednim momencie, wypluwają chmurę jasnego pyłu. Sądząc po opuchniętych brzuszkach, te są już gotowe, by wybuchnąć.

      – Widzisz, niezależnie od tego, jak bardzo się staramy, wciąż nie jesteśmy w stanie hodować tu szakwiatów – mówi ktoś za moimi plecami.

      Mężczyzna jest stary – głębokie bruzdy okalają jego oczy oraz usta – i łysy, o błyszczącym czubku głowy. Nosi jasnoszare spodnie, podobnie jak wszyscy pracownicy Zgromadzenia, oraz cienki szary sweter. Również jego skóra wydaje się niemal szara, zupełnie jakby załapał się na zstępujący wiatr po złej stronie pola na Zold. Gdybym się zastanowiła, pewnie domyśliłabym się, skąd pochodzi – a to dzięki lawendowym oczom, jedynej niezwykłej cesze, jaką u niego zauważyłam.

      – Naprawdę? – odpowiadam, prostując się. – A co się dzieje, kiedy próbujecie? Więdną?

      – Nie, po prostu nie kwitną – wyjaśnia. – Zupełnie jakby wiedziały, gdzie są, i oszczędzały całe swoje piękno dla Thuvhe.

      Uśmiecham się.

      – To bardzo romantyczne.

      – Zbyt romantyczne jak na takiego starca jak ja. – Jego oczy pobłyskują. – Wiem! Musisz być z Thuvhe, skoro z takim uczuciem przyglądasz się tym kwiatom.

      – Rzeczywiście jestem – mówię. – Nazywam się Cisi Kereseth.

      Podaję mu dłoń. Jego jest sucha niczym stara kość.

      – Nie wolno mi podawać swojego imienia, gdyż zdradziłoby ono moje pochodzenie – informuje mnie. – Jestem jednak Przewodniczącym Zgromadzenia, panno Kereseth, i bardzo miło mi cię poznać.

      Moja ręka drętwieje w jego. Przewodniczący Zgromadzenia? Nie przywykłam do myślenia o osobie noszącej ten tytuł jako o prawdziwym człowieku. Człowieku o skrzeczącym głosie i kpiarskim uśmiechu. Kiedy przedstawiciele wszystkich planet wybierają spośród grona kandydatów przewodniczącego, pozbawiają go imienia i pochodzenia, by w ten sposób wykluczyć stronniczość. Dzięki temu mówi się, że służą oni całemu Układowi Słonecznemu.

      – Przepraszam, że nie rozpoznałam pana – mówię. Coś, co dostrzegam w tym człowieku, każe mi sądzić, że doceni subtelny przejaw mojego daru, podmuch ciepłej bryzy. Uśmiecha się do mnie, więc uznaję, że się nie pomyliłam. Nie wygląda na człowieka przyzwyczajonego do uśmiechów.

      – Nie czuję się obrażony – odpowiada. – A ty jesteś córką wyroczni!

      Kiwam głową.

      – Zasiadającej wyroczni z Thuvhe, tak.

      – A także siostrą wyroczni, o ile Eijeh Kereseth wciąż żyje – mówi. – Tak, zapamiętałem imiona wszystkich wyroczni, choć przyznaję, że musiałem skorzystać z kilku technik pamięciowych. To dość długi wierszyk mnemoniczny. Podzieliłbym się nim z tobą, gdyby nie zawierał kilku wulgaryzmów dodanych, by było bardziej interesująco.

      Śmieję się.

      – Przyleciałaś z Isae Benesit? – pyta. – Kapitan Morel mówił mi, że podczas tej wizyty przywiozła ze sobą dwoje przyjaciół.

      – Tak. Byłam przyjaciółką jej siostry Ori – odpowiadam. – To znaczy Orieve.

      Przewodniczący, nie otwierając ust, wydaje miękki, smutny jęk.

      – Głęboko współczuję ci tej straty.

      – Dziękuję – mówię. Teraz mogę już odepchnąć smutek na bok. To nie byłby przyjemny widok, ale nie pokazałabym go mu nawet wtedy, gdyby chciał wykorzystać mój dar w tym właśnie celu.

      – Musisz być wściekła – zauważa. – Shotet odebrali ci ojca, braci, a teraz jeszcze przyjaciółkę!

      Dziwne to słowa. Zbyt wiele zakładają.

      – To nie Shotet mi ich odebrali – odpowiadam. – To Ryzek Noavek.

      – To prawda. – Znów skupia się na oszronionym oknie. – Wciąż myślę o ludziach, którzy dają sobą rządzić takim tyranom jak Ryzek Noavek. Część winy za ich decyzje spada na nich.

      Chciałabym się z nim nie zgodzić. Ludzi wspierających Noaveków, jasne, można obarczyć winą. Ale buntownicy, banici, wreszcie ci biedni, chorzy i zdesperowani ludzie, którzy mieszkali w sąsiedztwie budynku służącego nam za kryjówkę? Dla mnie są takimi samymi ofiarami Ryzeka jak ja. Po wizycie