człowiek opuszczający szkołę ma więc w tych warunkach, kilka dróg do wyboru. Może starać się o dopuszczenie na studia wyższe. Nie jest łatwo dostać się na uniwersytet, ale rzecz jest warta każdego wysiłku. O ile ma uzdolnienia techniczne, może przejść do szkoły zawodowej. Specjalizacja jest w cenie i zapewnia lepsze warunki pracy i płacy. Szkoły zawodowe nie wymagają ukończenia pełnej szkoły średniej, przyjmują wcześnie, dają dalsze możliwości kształcenia, aż do stopnia inżyniera. Przemysł jest ciągle jeszcze najlepiej płatną gałęzią gospodarki, ale i specjalizacja w pionie usługowym, mimo że prowadzi w odmęt chaosu, którego rozmiarów nikt na Zachodzie nie jest sobie w stanie wyobrazić (linię lotniczą w komunizmie można tylko przyrównać do koszmaru sennego dławiącego pracownika linii lotniczej w Ameryce), może jednak stać się źródłem względnego powodzenia. Oczywiście, młody człowiek może po prostu pójść do pracy jako zwykły robotnik, w przemyśle, gdzie będzie zarabiał dobrze w proporcji do wkładu pracy i bezwzględnie lepiej niż w innych zawodach. Socjalizm bowiem, jak wykazała praktyka, wbrew zapewnieniom teoretyków, doszedłszy do władzy, zwraca się przeciw interesom robotników, wobec tego boi się ich tak samo jak kapitalizm i stara się zachować z nimi możliwie poprawne stosunki. Ale młody człowiek tego nie zrobi. Społeczeństwa socjalistyczne są dziś najbardziej hierarchicznymi strukturami klasowymi w świecie współczesnym. Pozycja społeczna, oderwana od jakichkolwiek determinant ekonomicznych, ma w nich dziś jeszcze takie samo znaczenie, jak w feudalizmie. Robotnikiem być nie wypada i ktokolwiek może nim nie być, nie jest nim. Tym najlepiej tłumaczy się nieustanna podaż indywidualnych talentów do adresowania listów lub innego, choćby najbardziej jałowego zajęcia, jakie nazwać można niefizycznym, lecz pseudoumysłowym, nawet jeśli z pracy takiej zarobić nie można na trzy posiłki dziennie. Mimo to, nawet dziurkowanie kart indeksowych w biurze uważane jest ciągle za punkt wyjścia do „jakichś” lepszych losów, podczas gdy praca fizyczna, o ile nie jest czystym snobizmem żądnego upokorzeń młodego pisarza, stanowi beznadziejny, rozpaczliwy koniec drogi, skąd nie ma powrotu. Istnieje jednak jeszcze jedna możliwość, która zależy wyłącznie od ludzkiej cechy zwanej przedsiębiorczością. Wbrew rozpowszechnionym poza komunizmem mitom, których źródłem jest marksistowska etyka teoretyczna, pieniądz ciągle jeszcze należy do podstawowych regulatorów życia w komunistycznym społeczeństwie. Posiadanie go nie gwarantuje wszelkich osiągnięć, lecz zapewnia wszelkie możliwe do uzyskania awantaże. Wszystko zatem sprowadza się do sposobów zdobywania pieniędzy możliwych do zastosowania w otaczającej rzeczywistości. Opuszczający szkolę młody człowiek widzi dobrze ubranych i odżywionych ludzi, nieobciążonych troskami materialnymi, osiągających z zastanawiającą łatwością samochód czy wyjazd zagranicę – szczyty powodzenia, niedosiężne marzenia milionów. Gdy zgodnie z wpojonymi przez szkołę wyobrażeniami pyta, cóż tak ważnego i pożytecznego dla społeczeństwa robią ci ludzie, że otrzymują aż tak wyjątkowe wynagrodzenie, nikt nie potrafi mu tego dokładnie wyjaśnić. Sam fakt ich wyniesienia staje się równie niewytłumaczalny, jak naturalny, albowiem kontrast społeczny, ów element komunalnego współżycia, który marksiści i komuniści przyrzekli wyeliminować z obrazu ich społeczeństwa, stał się w praktyce najbardziej wstrząsającym znamieniem ich społeczeństwa. Stopień wyniesienia jest rzeczą względną: tam, gdzie jeden samochód przypada na kilkanaście tysięcy mieszkańców, posiadanie volkswagena równa się posiadaniu rolls-royce’a gdzie indziej. Dla młodego człowieka obdarzonego tym, co zwie się duchem przedsiębiorczości, rzeczą zasadniczą jest tedy odkrycie zakresu dozwolonego manewru. Należy go szukać, rzecz jasna, tam gdzie rozciąga się tzw. pogranicze legalności.
W demokracjach pojęcie legalności jest ściśle sprecyzowane, a zarazem bardzo szerokie. Człowiekowi i obywatelowi wolno jest wszystko, co nie jest przestępstwem i nie popada w kolizję z prawem. W komunizmie to jest legalne, co partia komunistyczna uznaje za legalne, całkiem niezależnie od oficjalnie skodyfikowanych i obowiązujących praw. Partia zaś ma zwyczaj nieustannych zmian swych zasad legalności, ciągłego stwarzania i mnożenia nowych praw i przepisów, najczęściej popadających w sprzeczności i konflikty z już istniejącymi, których zniesieniem czy unieważnieniem nikt się nie kłopocze. I tak, jednego roku wychodzi zakaz posiadania domów wyższych niż dwa piętra, następnego roku zostaje on zmodyfikowany do trzech pięter, wobec czego ludzi się jeszcze karze za przestępstwa wobec przepisu zeszłorocznego, który już jest nieważny, po to aby w roku następnym wrócić do zasady sprzed trzech lat, co sprawia, że w tym chaosie oskarżonym i ukaranym może być każdy, nawet właściciel jednoosobowego namiotu. W rezultacie, człowiekowi w komunizmie nic prawie nie wolno, a to, co dozwolone, tonie we mgle dwuznaczności i dowolności interpretacji, z których każdy urzędnik i każdy milicjant może robić najdogodniejszy dla siebie użytek. Brak dowodu osobistego, który się zapomniało w domu, może być uznany za ciężkie przestępstwo przez źle usposobionego przedstawiciela władzy, podczas gdy kradzież kilku maszyn z państwowej fabryki może być wy interpretowana jako usprawnienie produkcji. Wprawdzie konstytucje komunistyczne stwierdzają dumnie, że praca jest przywilejem, nigdzie nie jest powiedziane, że próżnowanie jest zakazane, lecz gdy ktoś, kto nie jest emerytem lub chorym, nie pracuje, otacza go atmosfera nielegalności. Zresztą nikt nigdy nie przyznałby się do tego, że nie pracuje, i każdy szuler czy sutener ma w kieszeni formalne zaświadczenie, zaopatrzone w niezliczone urzędowe pieczęcie, że jest hydraulikiem bądź sprzedawcą w państwowym sklepie wózków dziecięcych. Kawiarnie w stolicach komunistycznych pełne są zawsze ludzi w sile wieku i zdrowia w godzinach, gdy reszta kraju tętni gorączkową pracą, ale należy przypuszczać, że każdy z rozpartych leniwie przy stoliku obywateli ma w kieszeni odpowiedni dokument zaświadczający jego udział w wysiłku produkcyjnym narodu. Rzecz jasna, że ci lokalni playboye i epikurejczycy, ubrani w zachodnią odzież i popijający zachodnie trunki, muszą skądś zdobywać na to środki. Zdobywają je z umiejętnej eksploatacji pogranicza legalności. Posiadanie tzw. stosunków jest metodą najprostszą. W komunizmie wszyscy nieustająco czegoś potrzebują: przydziału mieszkania, zdobycia łóżka w szpitalu dla chorej matki, paszportu zagranicznego, pomocy w walce z oszalałą biurokracją, protekcji dla syna w zdobyciu posady lub wstępu na uniwersytet. Wszystko to można osiągnąć przy pomocy przekupstwa i łapówek, a specjalistami od bezszmerowego, łatwego i sprawnego załatwiania są właśnie ludzie z kawiarń, doskonale ubrani i równie dobrze zabezpieczeni przed ewentualnymi prześladowaniami ze strony prawa. Od chwili, gdy pierwsze porewolucyjne społeczeństwo podzieliło się na pays legal i pays réel, co stało się natychmiast po dokonanej rewolucji czy po narzuceniu jej z zewnątrz, w każdym kraju komunistycznym rozpoczęły cyrkulację dwie waluty. Jedną, otoczoną powszechną nieufnością i pogardą, jest oficjalna waluta państwowa – rubel, złoty, forint, korona itd. – drugą, cieszącą się mistycznym uwielbieniem i bezgranicznym zaufaniem, jest amerykański dolar. Dolar jest symbolem dostatku i solidności, jedynym łącznikiem pomiędzy światem nędzy i niepewności jutra a światem ustalonych i zabezpieczonych wartości, pewne przedmioty i usługi otrzymać można wyłącznie za dolary. To wszystko sprawia, że posiadanie dolarów jest zakazane, zaś obrót nimi surowo karany. Ale od czego ludzie z kawiarń. Biorą na siebie brzemię handlu i prześladowań, wobec tego wynagrodzenie ich musi pozostawać w proporcji do ich ryzyka. Zresztą samo ryzyko można wydatnie zredukować poprzez zdolność do moralnych kompromisów, która wydaje się być ich kwalifikacją zawodową, czasem nawet prawdziwą naturą. Ich prześladowcą jest milicja i policja polityczna, cóż więc prostszego, jak postarać się o poprawne stosunki z prześladowcami, którzy są zawsze zgłodniali informacji o poddanych swej pieczy obywatelach. Najprostszy schemat zatem wygląda tak: policja doskonale wie, kto handluje walutą, oczekując od handlującego drobnych usług w zamian za powstrzymanie się od doraźnych prześladowań; ten zaś nie waha się przed zawierzaniem policji najdroższych tajemnic swojego zawodu; poza zabezpieczeniem sobie wolności osobistej liczy także, nie bez słuszności, na to, że policjant, a zwłaszcza wyższy oficer, to też człowiek łaknący zabezpieczeń materialnych, a więc może i on coś od niego kupi. Niezależnie od transakcji indywidualnych, policja polityczna dokonuje czasem zakupów masowych na finansowanie swych agentów na kapitalistycznym Zachodzie, co raz jeszcze potwierdza,