Praca zbiorowa

Zostały jeszcze pieśni. Jacek Kaczmarski wobec tradycji


Скачать книгу

wystrzał poklask ich grzmiał”. Nie tylko oklaski, ale wspólny śpiew i zarejestrowane, skandowane hasła. Visca la Catalunya! (Niech żyje Katalonia), El poble unit mai més serà oprimit! (Zjednoczony lud nigdy już nie będzie uciśniony), Amnistia, llibertat! (Amnestii, wolności)…

      Ten właśnie okrzyk rozpoczyna płytę, by wśród uciszających syków ustąpić przed pierwszą pieśnią Respon-me (Odpowiedz mi), pytającą, kto w walce przeciw społeczeństwu jest zwycięzcą. Odpowiedź jest jedna: nikt. Potem następuje marszowa, agitacyjna Cal que neixin flors a cada instant (Trzeba, by co chwila rodziły się kwiaty), a po niej cytowana już Silenci. I tu następuje chyba najbardziej niesamowity moment płyty – w refrenie Llachowi głos grzęźnie w gardle, ale tekst płynie nieprzerwanie, wzbierając niczym fala tsunami. To tłum podchwytuje słowa i ciągnie je bez jednego wahnięcia. Piosenka o ciszy, która zamienia się w słowa, stała się autotematyczna! Po tej niezwykłej, majestatycznej, donośnej Ciszy Llach śpiewa bojowe Damunt d’una terra (Na pewnej ziemi), której bohater Maurici jest stale indoktrynowany, w imię pokoju społecznego, by nie podnosił głowy. Ta piosenka nigdy nie doczekała się zresztą wersji studyjnej – objęta była całkowitym zakazem do końca dyktatury. Podobnie stało się z kolejnym utworem z płyty – to pozbawiona wszelkich niedomówień pieśń protestu przeciw dławiącym społeczne ruchy wojskowym Cançó sense nom (Pieśń bez tytułu).

      Druga strona to już L’estaca, którą kończy długie skandowanie i nie milknąca owacja. Po niej zagrana z niezwykłą werwą, jak zwykle dziarska La gallineta. Końcówkę trwającej trochę ponad pół godziny płyty stanowią przepiękna ballada ku czci „rewolucji goździków” w Portugalii Abril 74 (Kwiecień 74), rewolucyjny, zaangażowany i gorzki El jorn dels miserables (Dzień nędzników) i wreszcie, wyciszona po półtorej minuty, trzecia część kompozycji Ítaca. Dziesięć piosenek, trzydzieści tysięcy gardeł, trzydzieści cztery minuty – i jeden z najwspanialszych albumów koncertowych w dziejach.

      Wkrótce o płycie było głośno w całej Europie, szczególnie wśród młodych. Pojedyncze egzemplarze dotarły w ślad za hiszpańską diasporą także do demoludów. Niewątpliwie też słuchano jej z nabożną fascynacją na południu Francji. Między innymi w miasteczku Mèze, gdzie spędzałem kilka dni w czasie tamtych upiornie gorących wakacji.

      Stary fryzjer nie zdołał doświadczyć sławy L’estaca i spływającego nań splendoru. Owdowiał, zamknął się w sobie, stracił kontakt z rzeczywistością. Zmarł w 1983 roku, w wieku dziewięćdziesięciu sześciu lat.

      Mało osób wie, że Lluís Llach rok po pamiętnych koncertach odwiedził Polskę i między innymi wystąpił w naszej reżimowej telewizji. Program nigdy nie trafił do emisji, ponieważ śpiewająca obok Llacha inna pieśniarka katalońska (ściślej – balearska, pochodzi z Majorki) Maria del Mar Bonet, też członkini Szesnastu Sędziów, wykonała tam piosenkę Què volen aquesta gent (Czego chcą ludzie ci). Jej treść podejrzanie przypominała historię tragicznej śmierci studenta Stanisława Pyjasa. Do zapałowania Pyjasa na śmierć doszło 7 maja 1977 roku w Krakowie. Katalończycy trafili do Polski niedługo potem. Lewicowy (z nazwy) reżim ocenzurował lewicowych pieśniarzy z Katalonii. A Llach i jego przyjaciele pobrali nową, osobliwą lekcję „filozofii, historii i życia”.

      W tym czasie jeden egzemplarz Barcelony… dotarł do rąk urodzonego w Tuluzie, ale od wieku trzech lat mieszkającego w Warszawie Hiszpana, Carlosa Marrodana. Rówieśnika Lluisa Llacha.

      7

      Nazwisko Carlos Marrodán Casas zwróciło moją uwagę, gdy byłem w ostatniej, czwartej klasie liceum. O ile wcześniej planowałem podjąć jakieś nieokreślone studia lingwistyczne (jako w miarę niezły z matematyki i zdolny do języków, rozważałem językoznawstwo generatywno-transformacyjne, naukę łączącą wiedzę ścisłą z humanistyczną), o tyle na początku ostatniego roku szkolnego podjąłem decyzję o studiowaniu iberystyki. Poznałem wcześniej co nieco słów języka hiszpańskiego, a i sama kultura zaczęła mnie fascynować coraz bardziej. Wielojęzyczne społeczeństwo, przebogata kultura, wyrastająca z chrześcijaństwa, judaizmu i islamu – to wszystko uświadamiało mi, że w Europie istnieje coś, co z jednej strony może być mi bliskie, z drugiej zaś – zapewniać solidną dawkę egzotyki.

      Zacząłem też czytać literaturę tego języka. Don Kichote, Sto lat samotności, Opowiadania Julia Cortazara… Podobał mi się ten świat coraz bardziej i coraz mniej miałem wątpliwości, czy wybór jest słuszny. I właśnie w jednej z czytanych wówczas z wypiekami książek – opowiadań Gabriela Garcíi Marqueza Niewiarygodna i smutna historia niewinnej Erendiry i jej niegodziwej babki – trafiłem na nazwisko jej tłumacza, Carlosa Marrodana. „Pewnie Kolumbijczyk, który nauczył się polskiego” – sądziłem wówczas. Kierowałem się prostą logiką – Kolumbijczyka najprawdopodobniej przekłada Kolumbijczyk…

      Równolegle los kazał mi zająć się jeszcze jedną dziedziną, którą przedtem ledwie liznąłem. W lutym 1978 roku, podczas zimowej przerwy w procesie dydaktycznym, pojechałem na narty z kolegami i ich znajomymi do Jaszczurówki pod Zakopanem. Zdarzyło się pewnego dnia, że zostałem cały dzień sam w domu – z powodu naciągnięcia ścięgna Achillesa. W naszym gronie znajdował się chłopak, którego personaliów dziś już nie pamiętam, ale za to wiem na pewno, że miał ze sobą gitarę i wydany w NRD śpiewniczek z różnymi balladami w rodzaju pieśni Joan Baez i Pete’a Seegera itp. Śpiewnik – jak to śpiewnik – miał przy słowach (i prostych zapisach nutowych) przedstawione chwyty gitarowe, ale nie w schematycznej formie kropek na kreskach, oznaczających struny, ale w postaci rysunków niejako z natury! Po prostu widniał tam na przykład rysunek dłoni łapiącej akord G-dur… Mnie do muzyki ciągnęło od dzieciństwa, więc postanowiłem skorzystać z okazji i wpoić sobie samodzielnie rudymenty gry gitarowej.

      Muzyka w moim rodzinnym domu obecna była, od kiedy pamiętam. Stało monstrualne niemieckie radio Stradivari z okiem magicznym i mnóstwem nazw miast na przedniej szybie. Był też NRD-owski gramofon (wówczas mówiło się „adapter”) marki Ziphona. A ponieważ moi rodzice mieli mnóstwo znajomych, którym czasem udawało się wyjeżdżać za granicę (lub, po 1968 roku, gdy część wyjechała na stałe – przyjeżdżać do Polski), w domu stała całkiem spora kolekcja płyt. Przeważała muzyka poważna, szczególnie Bach i Mozart. Ale oprócz niej było też parę płyt Georges’a Brassensa, kilku innych piosenkarzy francuskich, jakaś wydana w Czechosłowacji składanka Simona i Garfunkela, niewiadomego pochodzenia płyta Strange Days the Doors i po kilka płyt Beatlesów, Joan Baez i wykonawców anglosaskiej muzyki ludowej (folk, country, ballada). Wreszcie trochę muzyki afrykańskiej, latynoskiej, chińskiej i japońskiej. Rzecz na czasy Gomułki i Gierka chyba rzadka.

      Ja w tym wszystkim wzrastałem, dostrzegając oczywiście odmienności między różnymi muzykami, ale nie wartościując ich. Brassens podobał mi się tak samo jak japońskie tańce, a Koncerty brandenburskie były równie fascynujące jak Scarborough Fair w wykonaniu Paula Simona i Arta Garfunkela. Beatlesi wygrywali wszelako z całą resztą.

      Miałem w szkole, najpierw podstawowej, potem w liceum Reytana w Warszawie, kolegę Marka Mliczewskiego, który chodził na lekcję gitary. Na naszą prośbę uczył się grać piosenki Beatlesów i innych idoli – i całkiem nieźle mu szło. Swoją maestrią budził niekłamany podziw. Usiłowałem się odeń czegoś nauczyć, ale traciłem wiarę we własne siły po kilku próbach.

      I oto nagle, owego lutowego dnia 1978 roku w Jaszczurówce, mogłem spróbować zbliżyć się do szkolnego idola. Wziąłem do rąk gitarę owego anonimowego dziś dla mnie kolegi, siadłem przy śpiewniku z rysunkami powykręcanych dłoni i zanurzyłem się. Kiedy koledzy wrócili późnym popołudniem z nart, potrafiłem im – z potknięciami, ale