w Murach pieśniarza, jak zwykle budował czytelną opozycję zbiorowość-jednostka. Stając oczywiście po stronie jednostki, niezależnie od słuszności racji, jakie przyświecają tym, co zwalają pomniki. Z niewątpliwie pięknej, ale i agitacyjnej pieśni Llacha zrobił niewesołą przypowieść o osamotnieniu mędrców, która przed agitacją przestrzegała. Jak mówił w wywiadzie udzielonym Krzysztofowi Gajdzie:
Człowiek, artysta wywyższony przez tłum, żeby później potraktować go jako kozła ofiarnego […]. A ja, niechętny wszystkiemu co masowe, wyobraziłem sobie, jak ten tłum wychodzi na ulicę, bije każdego, tłucze szyby, jak ci antyglobaliści dzisiaj, i niszczy każdego, kto myśli inaczej23.
Inna była – co widać na pierwszy rzut oka – tytułowa metafora. Miejsce pala, do którego uwiązano ludzi jak zwierzęta na pastwisku, zajęły mury. Wybór tyleż zaskakujący, co jednak trafny i oczywisty. Polacy to społeczeństwo niegdyś rolnicze, potem rolniczo-przemysłowe. Już szlachcic na zagrodzie odseparowywał się od świata zewnętrznego ogrodzeniem, które traktował jako fortyfikację. Ale najważniejsze w tej metaforze jest skojarzenie z murem cytadeli, za którym carscy funkcjonariusze więzili i katowali bojowników o polskość, pod którym zadawali im śmierć przez rozstrzelanie. Taka sama śmierć pod setkami innych murów spotykała ludność cywilną podczas hitlerowskiej okupacji. Mur wpisał się w naszą świadomość jako symbol niewoli i miejsce kaźni.
Zmienił też Kaczmarski jeszcze jedno – tonację. Llach skomponował L’estaca w jednej z najbardziej naturalnych do grania i śpiewania tonacji, a-moll. Na fortepianie linię melodyczną gra się, niemal nie używając czarnych klawiszy, na gitarze to absolutne abecadło grania akordowego. Melodia mieści się niemal pośrodku skali głosu przeciętnego człowieka. Choć Llach odbył w młodości sporo lekcji śpiewu typu operowego, wolał swym piosenkom nadawać charakter bardziej strawny dla głosów niewyszkolonych. U Jacka Kaczmarskiego tonacja zmieniła się na e-moll – tu już trzeba wybrać, czy śpiewać bardziej „górą”, czy bardziej „dołem”. W każdym z tych przypadków pieśń brzmi bardzo mocno, heroicznie albo dramatycznie, tracąc na liryzmie, ale zyskując na wyrazistości. Bardziej pasuje do wykonywania solo, bo też jest głosem wypowiedzianym za jednostką.
Program tria Gintrowski-Kaczmarski-Łapiński szedł przy pełnych salach przez prawie rok, do chwili zamknięcia Teatru – oficjalnie z powodu braku pieniędzy… W rzeczywistości już w tym samym 1979 roku zaczęła artystom kiełkować idea stworzenia czegoś znacznie bardziej spójnego, podporządkowanego jednemu motywowi. Był to program Raj. Tymczasem sława tytułowej pieśni ich pierwszego recitalu poszła w kraj. W 1980 i 1981 roku wszyscy chcieliśmy wyrywać murom zęby. Metafora pozwalała podstawić pod nią zbiorowego wroga – komunę i jej moskiewskich mocodawców, a nie – jak sugerował autor polskich słów – wewnętrzne uprzedzenia i bariery nietolerancji („a mury rosły, rosły, rosły”).
Dlatego też tak chętnie, żwawo i donośnie śpiewano, jak Polska długa i szeroka, refren pierwszej i drugiej zwrotki. Refren zwrotki ostatniej też, ale jakby subtelniej i bez wiary – bo przecież wszyscy byliśmy fantastyczni i kochaliśmy wolność. Mury rosnąć już po prostu nie miały prawa. Sami nie zauważaliśmy, jak w naszym zadufaniu, że „Jest nas 10 milionów” (hasło Solidarności), stajemy się kolejną masową formacją. Owszem, czasy nie sprzyjały wewnętrznym sporom, władze skutecznie prowokowały nas i utrudniały życie, a pozostałym, niezrzeszonym milionom wmawiały (z niezłym rezultatem), że kłopoty z zaopatrzeniem to wina solidarnościowych warchołów. Ale mimo wszystko diagnoza Kaczmarskiego się sprawdzała. Dowiódł tego zorganizowany w sierpniu 1981 w gdańskiej Hali Oliwia I Przegląd Piosenki Prawdziwej „Zakazane Piosenki”, gdzie największe owacje zebrali artyści śpiewający pod publiczkę. Kaczmarski, owszem, został tam uhonorowany, ale nie był należycie wysłuchany. A piosenka, którą napisał do katalońskiej melodii, kompletnie wymknęła mu się z rąk.
Przewrotny los kazał skrajnie sceptyczną i indywidualistyczną pieśń Kaczmarskiego uczynić nieoficjalnym hymnem masowego ruchu Solidarność.
9
Gdyby policzyć wszystkie wersje utworu L’estaca, moglibyśmy pęknąć z dumy, że hymn naszej Solidarności śpiewany był po katalońsku, hiszpańsku, baskijsku, angielsku, niemiecku, francusku, prowansalsku, grecku i włosku… Jest tych wersji, lekko oceniając, blisko setka. Jak zapowiadały latem 2005 roku nasze media, na zbliżających się wówczas gdańskich uroczystościach związanych z ćwierćwieczem Sierpnia „słynne Mury Jacka Kaczmarskiego zagra sam Jean-Michel Jarre”… Ironia losu wpisana jest w niemal każdy rozdział dziejów tej piosenki. Było nią więc i to, że na obchodach ku czci polskiego zrywu narodowego francuski instrumentalista grał nuty skomponowane w Katalonii. Tekst, mówiący wszak o samotności, śpiewał monumentalnie brzmiący, patetyczny chór. Podejrzewam, że Jacek przewracał się w grobie.
Zdarza się, że melodia zrodzona gdzieś daleko w jednym kraju staje się gdzie indziej kanwą dla zupełnie nowego, czasem (jak w Polsce) patriotycznego tekstu. To przykład znacznie szerszego zjawiska kontaminacji, znanego badaczom pieśni ludowych – do tej samej melodii kolejni wykonawcy dopisywali nowe słowa, reinkarnując dawne motywy, dodając, przeistaczając, nadając nowe życie.
Absolutnymi, notorycznymi recydywistami tego procederu są kibice sportowi. Ileż to nowych słów dopisano (doukładano raczej, bo kto wie, czy proces pisania tu w ogóle zachodził…) do Guantanamery, do Yellow Submarine, do Kolorowych jarmarków… Popularna melodia ma tę siłę, że znajdzie nowy dom wszędzie, gdzie ludzie mają uszy. Zresztą, co tu daleko szukać – nawet Koło Naukowe Iberystów, o którym będzie dalej, zaadaptowało ogólnie znany przebój na swój własny hymn.
W KNI tam w Wydminach
mamy sny pełne mgły
śnimy wciąż o dziewczynach
co w sitowie zimy chętnie z nami szły…
– śpiewaliśmy na melodię skomponowaną przez Dimitri Tiomkina, słynnego twórcy muzyki filmowej. Mowa oczywiście o My Rifle, My Pony and Me, pamiętną balladę Deana Martina i Ricky’ego Nelsona z filmu Rio Bravo. Ale takich przeróbek były miliony. My zwróćmy uwagę na motyw polityczno-patriotyczny.
Jednym z nieśmiertelnych szlagierów muzyki meksykańskiej jest walczykowata, melodyjna piosenka Cielito lindo. Jej autorem był kompozytor i tekściarz Quirino Mendoza y Cortés. Ponoć zainspirowany prześliczną dziewczyną, którą spotkał w górach, w 1882 roku napisał piosenkę, którą świat dość szybko pokochał. Na świecie uznawana jest za jeden z muzycznych symboli Meksyku, śpiewają ją meksykańscy kibice podczas międzynarodowych występów reprezentacji kraju w piłkę nożną. Przebój już na początku dwudziestego wieku trafił na parkiety dancingów w Ameryce i Europie, także do Polski. Tu jednak jej popularność namieszała ludziom w głowach – wielu wydawało się, że to jedna z polskich melodii ludowych. Dzięki temu mogła podlegać przeróbkom. Najbardziej znaną jest wersja okupacyjna, znana pod tytułem Kto handluje ten żyje. Autora tekstu kryją mroki historii, jednak charakterystyczne jest, że z miłosnej piosenki Cielito lindo stała się hymnem na cześć zaradności uciemiężonego ludu okupowanej stolicy dalekiej Polski.
Inny przykład z ogarniętej powstaniem Warszawy – jedna z bardziej znanych pieśni Pałacyk Michla, nieformalny hymn powstańczego batalionu „Parasol”. Jej tekst również został w pierwszych dniach sierpnia 1944 roku dopisany przez Józefa Szczepańskiego do istniejącej melodii. Kompozytorem był zapomniany już dziś twórca słowacki J. Štiastný. Najpierw bielski poeta Zygmunt Lubertowicz napisał słowa, zaczynające się od słów „Nie damy popradowej fali”… W tej postaci piosenka zdobyła sobie pewną popularność w Polsce. I jako taka podchwycona została przez