z gitarą niektóre piosenki Brassensa.
Potem przyszły zdane egzaminy wstępne na iberystykę, pierwszy zawód miłosny, praktyki robotnicze w zakładach Pollena-Uroda i wreszcie inauguracja zupełnie nowej rzeczywistości życiowej, czyli roku akademickiego. Wszyscy z pierwszego roku UW zostaliśmy zaproszeni do Sali Kongresowej, gdzie najpierw przemawiał rektor (komunista-oportunista!), potem były jakieś inne wystąpienia z programu „obowiązkowego”, aż przyszedł czas na część artystyczną. I w jej ramach na scenę wyszedł student trzeciego roku polonistyki, uzbrojony w gitarę, którą trzymał odwrotnie – był mańkutem. I zaśpiewał. Dziś pamiętam na pewno, że wśród kilku jego własnych piosenek usłyszeliśmy jedną, która poraziła mnie swoją treścią, doborem słów i formą muzyczną. Nazywała się Krajobraz po uczcie i była, jak powiedział sam wykonawca, szkicem do powstającej właśnie pracy magisterskiej. A chłopakiem na scenie był oczywiście Jacek Kaczmarski, już wówczas opromieniony chwałą zwycięzcy Studenckiego Festiwalu Piosenki. O tym jego najświeższym trofeum akurat nie miałem pojęcia, bo interesowałem się wówczas rockiem, a studenckie poetyzowanie mało mnie frapowało. Wyjątek czyniłem dla Marka Grechuty, ale to zupełnie inna historia.
W ciągu tych pierwszych dni październikowych poznawałem nowe koleżanki i nowych kolegów. Z wolna docierało też do mnie, że Jacek Kaczmarski to naprawdę w tym środowisku postać właściwie już legendarna. Ale ponieważ mijały kolejne tygodnie, wrażeń było co niemiara, z wolna wspomnienie występu na inauguracji roku akademickiego się zacierało.
Ważne było co innego. Po pierwsze, coraz częściej rozmawiałem między zajęciami (i w ich trakcie też) z chłopakiem, który wydał mi się ideałem kumpla. Miał szerokie horyzonty, duże ambicje w dziedzinie kultury, a na dodatek był cholernie dowcipny i miał kupę wdzięku. Nazywał się Jarek Gugała i pochodził z Warmii. W Warszawie zajmował (na spółkę z jakimś ponadprzeciętnie uzdolnionym matematykiem) pokój w bursie nauczycielskiej na ulicy Tamka. Ponieważ i ja najwyraźniej przypadłem mu towarzysko do gustu, zaczęliśmy spędzać razem coraz więcej czasu – włócząc się po Warszawie, odrabiając wspólnie zadania domowe z hiszpańskiego i prowadząc notatki.
Po drugie, w powietrzu wyczuwało się coś niezwykłego od pamiętnego 16 października, kiedy konklawe powołało na tron biskupa Rzymu kardynała Karola Wojtyłę. Nikt nie potrafił powiedzieć, co to naprawdę oznacza, ale czuliśmy, że to będzie miało wielkie konsekwencje.
No i trzecia rzecz. Na liście prowadzących zajęcia zobaczyłem, że Wstęp do literaturoznawstwa ma prowadzić mgr C. Marrodán. A chociaż starsi studenci mówili o nim po prostu Carlos, dopóki nie nadeszły pierwsze zajęcia, wyobrażałem go sobie jako starszego pana, szpakowatego i dystyngowanego. W końcu tłumaczem Garcíi Marqueza i Vargasa Llosy (miałem już za sobą lekturę rewelacyjnych Szczeniaków peruwiańskiego prozaika, w kapitalnym tłumaczeniu tegoż Marrodana) musiał być ktoś z samego Parnasu.
Tymczasem pojawił się względnie młody, bo wówczas trzydziestoletni, czarny brodacz i od razu zachwycił nas swoim nader komunikatywnym, a jednocześnie bardzo bogatym sposobem mówienia. W dodatku wyrażał się wspaniale po polsku, co było niby zrozumiałe, skoro tłumaczył, ale sądziłem, że jako cudzoziemiec powinien kaleczyć język. Z czasem dopiero dowiedziałem się, że jako trzyletni malec przyjechał z rodzicami komunistami z Francji do Polski i że wychował się na warszawskiej Pradze.
Bodaj na pierwszych czy drugich zajęciach Carlos powiedział nam, młodemu narybkowi iberystyki, że w katedrze istnieje Koło Naukowe Iberystów, że mają kapitalne pomysły, ludzie są wspaniali i że warto przyjść. Z Jarkiem Gugałą i jeszcze kilkorgiem kolegów postanowiliśmy przyjść i zobaczyć, czym to się je.
Pamiętam, że na tym pierwszym, odbywającym się już chyba wieczorem, spotkaniu wywołałem ogromny wybuch śmiechu, zwróciwszy się do Carlosa per pan. Nie mogłem się oswoić – po licealnych lekcjach hierarchii – że do wykładowcy można zwracać się tak samo, jak do kumpla. Z tego pierwszego zebrania pamiętam kilka osób, które później, już w wolnej Polsce, trafiły naprawdę wysoko. Adam Elbanowski był dyplomatą, dziś jest cenionym wydawcą i tłumaczem Jorgego Luisa Borgesa. Dorota Walasek została jego żoną i tłumaczą Borgesa wspólnie. Adam Pieczyński najpierw był korespondentem prasy hiszpańskiej w Polsce, potem kierownikiem Wiadomości TVP, a z czasem trafił do telewizji TVN, gdzie dziś dowodzi kanałem TVN24.
Koło Naukowe miało dwa oblicza działalności. Jedno to były plany naukowo-praktyczne, drugie – szybko postępująca integracja, wsparta czasem konsumpcją napojów wyskokowych. W początkach grudnia Koło zorganizowało wyjazd integracyjny do Kazimierza Dolnego, podczas którego zatarły się niemal wszystkie różnice pomiędzy pierwszym a starszymi latami – nagle staliśmy się jedną wielką bandą wesołych filologów, pełnych marzeń i projektów i jednoznacznie odrzucających obowiązujący w kraju oficjalny system wartości.
Jakoś tak się jednak złożyło, że – wbrew naturalnemu porządkowi rzeczy – ton działaniom Koła zaczęliśmy nadawać właśnie my, pierwszoroczni. Oprócz Jarka i mnie, w naszej grupie znaleźli się bowiem jeszcze Asia Kozińska (po latach, już jako Joanna Kozińska-Frybes, ambasador w Meksyku, potem konsul generalny w Barcelonie…), Jadwiga Linde (dziś, z tytułem doktora habilitowanego i drugim nazwiskiem Usiekniewicz, między innymi naczelna redaktorka Wielkiego słownika angielsko-polskiego i Polsko-angielskiego PWN-Oxford), Paweł Stawowczyk (dziś pracownik Instytutu Cervantesa w Warszawie, człowiek o nieprawdopodobnym poczuciu humoru i zabójczej inteligencji) oraz Joasia Karasek i Agnieszka Rurarz (obydwie potem także w korpusie konsularnym i dyplomatycznym, dziś znane tłumaczki z hiszpańskiego, a Aśka Karasek jeszcze z portugalskiego).
Tym nowym, nieprzeciętnym narybkiem zainteresował się też – w celach towarzyskich głównie, ale nie tylko – młody doktor historii, prowadzący w Katedrze zajęcia z dziejów Ameryki Łacińskiej, Ryszard Schnepf. Postanowił zaprosić Carlosa i tę najaktywniejszą grupę do mieszkania swojej babci przy ulicy Izabeli na warszawskich Piaskach. Zapewne chcąc zrobić na nas szczególne wrażenie (bardziej na dziewczynach niż na chłopakach), zaprosił tam też swojego bliskiego kolegę, którego pojawienie się miało być największą atrakcją wieczoru.
8
Nieco wcześniej, pewnego listopadowego wieczoru, u mieszkającej na warszawskim Mokotowie Włoszki Silvany, która organizowała towarzyskie spotkania dla młodej inteligencji, pojawił się doktor historii Ryszard Schnepf, specjalista od dziejów Ameryki Łacińskiej. Atrakcją prywatki był jeden z wielu nieformalnych koncertów, jakie dawał właśnie Jacek Kaczmarski.
Wspomina Schnepf:
Niespodzianką było zaproszenie mało jeszcze znanego „balladzisty”, który przybył spóźniony i nie krył rozczarowania ludyczną atmosferą spotkania. Kiedy jednak wyjął z pokrowca gitarę, otoczył go krąg słuchaczy, z których część wiedziała już, że z recitalu nie wolno uronić nawet słowa. Chwilę później z zachrypniętego gardła Jacka popłynęły słowa Obławy, a my poczuliśmy się małymi, skazanymi na zagładę wilkami, które w każdej chwili może dosięgnąć strzał myśliwego. Przejmująca cisza, która zapadła po ostatnim takcie, mówiła wiele. Oto byliśmy świadkami narodzin poety i barda, który porażał swoją wrażliwością i odwagą. Zdruzgotani wizją krwawej jatki, z ulgą wysłuchaliśmy Źródła, które z kolei dawało otuchę i nadzieję, że ten strumyk wciąż płynie, drążąc skałę na przekór przeszkodom… Impreza przeciągała się, a zakończony dawno koncert przerodził w żywą dyskusję o tym wszystkim, czego tak bardzo nam brakowało. Nikt nie wrócił na parkiet.
Historyk i poeta od razu znaleźli wspólny język. Zaczęli spotykać się coraz częściej, w kolejnych warszawskich mieszkaniach, drwiąc sobie z zagrożenia, jakie stanowiła Służba Bezpieczeństwa.