Marek Majewski

Koniak i Daktyle


Скачать книгу

wizytowej, gdy tymczasem inni fotografowie przynoszą mi piękne karty wizytowe, prezentując słabiznę. To jest dopiero człowiek zza żelaznej kurtyny!

      Potem, patrząc na kartkę z moim telefonem, z trudem starał się wymówić moje nazwisko. Widząc to, przyszedłem mu z pomocą.

      – Proszę mnie po prostu nazywać Andy, to jest moje drugie imię – powiedziałem szybko, aby uniknąć zbędnego tłumaczenia.

      Pozbierałem resztę zdjęć do teczki, a on żartując, odprowadził mnie do windy. Stał tam chwilę zamyślony, po czym gasząc papierosa w popielniczce, rzekł: – Jak skończę ten numer, to chciałbym postawić ci lunch. Jestem ciekawy, co się tam dzieje, za tą żelazną kurtyną. Myślę, że wtedy zobaczę twoją niemiecką kamerę… – w każdym razie zdzwonimy się za kilka dni.

      – Solong! – rzucił mi luźno na odchodne.

      Wychodząc z redakcji „Rolling Stone”, byłem jak na skrzydłach. Co prawda nic konkretnego nie miałem jeszcze w ręku, ale przynajmniej ktoś pozytywnie ocenił moje prace. Jestem też zaproszony na lunch, a to już coś znaczy! Trzeba się będzie uzbroić w cierpliwość i czekać na telefon. W szybkim tempie zostałem Andym – no cóż, jestem w Ameryce, więc trzeba ułatwić tubylcom wymawianie mego imienia. Nie chcę być jakiś Marick, poza tym mam teraz imię jak słynny Andy Warhol.

      Zrelaksowany pomyślnym zakończeniem wizyty, wskoczyłem do mustanga i ruszyłem w kierunku exitu na Redwood. Na autostradzie z przyjemnością wcisnąłem gaz do dechy, wyprzedzając inne amerykańskie gabloty.

      – Coś z tego musi wyjść – rozmyślałem – przecież facet podniecał się moimi zdjęciami… moimi zdjęciami… do jasnej cholery – powtórzyłem na głos. Być drukowanym w „Rolling Stone” to całkiem niezły początek…!

      Po powrocie od razu zadzwoniłem do Darka. Pochwaliłem się moim spotkaniem z Wolmanem i zaprosiłem go do siebie. Wpadł zaraz po pracy, bardzo podniecony, z dużym kubełkiem KFC i kartonem piwa. Niedługo też przyszedł wujek, więc razem urządziliśmy małą balangę.

      Z Darkiem do późna w nocy dyskutowaliśmy o fotografii i metodach obróbki odbitek. Potem długo nie mogłem zasnąć, rozmyślając o szansie zostania prawdziwym fotografem prasowym we Frisco.

      Na początku następnego tygodnia zadzwonił Wolman. Zagajałem właśnie z klientem, tępym, opasłym Meksykaninem, który chciał kupić sobie forda, ale za długo targował cenę, więc przekazałem go w pewne ręce wujka.

      Wolman mówił, że art director Bob Kingsbury zachwycał się moimi zdjęciami. Kilka z nich miało pójść w następnym numerze, ilustrując artykuł o Haight-Ashbury. Wolman pytał, czy nie mam nic przeciwko temu.

      W tym momencie chciałem go uściskać – oczywiście, że nie miałem nic przeciwko temu. Skupiony i podniecony przyciskałem słuchawkę telefonu do ucha, gdyż facet proponował wspólny lunch w następny czwartek. W końcu umówiliśmy się o pierwszej w redakcji. Na zakończenie powiedział, że będzie miał dla mnie drugą robotę. Rzucił tylko do telefonu swoje solong i odwiesił słuchawkę.

      Ja natomiast po mojej stronie trzymałem ją w ręku jeszcze dobrych kilka sekund, aż wyrwał mnie z zadumy długi sygnał centrali. Po prostu nie mogłem jeszcze w to wszystko uwierzyć… Czyżby to była przepowiednia mego kumpla z Celestial Arts, żebym się nie martwił, bo właśnie zaczyna się dekada Wodnika mojego astrologicznego znaku…

      – Ta astrologia to jest… coś niesamowitego! – krzyknąłem podniecony.

      – Nie tylko, że wydrukują moje zdjęcie, ale jeszcze dostanę coś do sfotografowania!

      – To jest super! – powtórzyłem bezwiednie ulubione określenie Wolmana. – Nareszcie coś zaczyna się dziać, Andy! – powiedziałem głośno sam do siebie.

      Ponieważ dochodziła czwarta i ruch w interesie był słaby, poprosiłem wujka, aby zwolnił mnie na resztę dnia. Po czym podniecony ruszyłem mustangiem na pobliską plażę. Chciałem tam odetchnąć świeżym morskim powietrzem, aby dojść do siebie. Wziąłem ze sobą pentacona – nie wiem dlaczego, ale tak na wszelki wypadek. Teraz poczułem się fotoreporterem, więc chciałem go mieć pod ręką, no bo w końcu on przyniósł mi szczęście.

      Szybko wskoczyłem na autostradę i wcisnąłem w mustangu gaz, delektując się szybką jazdą. Na tym odcinku droga była pusta. Rozpędziłem mego rekina do maksu, a gdy strzałka szybkościomierza oscylowała koło 200 km/h, poczułem się znacznie lepiej. Rozparty w wygodnym fotelu, delektowałem się szybkością rozpędzonej maszyny, co w pewnym sensie dawało mi odprężenie. Uchylone szyby w oknach świszczały, a osiem cylindrów pod maską bulgotało na wysokich obrotach. Napakowany adrenaliną powracałem w myślach do rozmowy z Wolmanem, co chwila spoglądając w lusterko wsteczne, bo nie chciałem, aby jakiś gliniarz zepsuł mi ten szczęśliwy dzień mandatem.

      Przy krzyżówce na plażę stanąłem na hamulcach, bo prawie przegapiłem zjazd. Po czym skręcając z głównej drogi, znowu dałem po garach. Jest kawał rakiety z tej bryczki, gdybym miał ją w Polsce to dołożyłbym temu szpanerkowi z beemką! Nie miałby z czym podskoczyć, pętak pieprzony – co on tam miał za silnik, cztery mizerne cylinderki? A tutaj pod maską mruczy mi osiem cylindrów. Chciałbym go wyprzedzić tym mustangiem, jak jechał do Zakopca z tą pindzią-dryńdzią modelką, co mnie odpuściła. Dałbym zdrowo po garach, zostawiając go w kurzu drogi.

      Dojechałem po kawalersku do plaży, gdzie przy falochronie zaparkowałem wóz. Okolica świeciła pustką. Czwartek, wczesne popołudnie, koniec stycznia. Bezchmurne niebo, może piętnaście stopni w słońcu, chłodno jak na Kalifornię. Tylko nieliczni zapaleńcy surfu wypływali na deskach w ocean, ale nawet oni mieli ocieplane kombinezony do nurkowania. Poniżej falochronu kilku Murzynów obciągało z gwinta jakąś malagę. Dwóch długowłosych, ubranych w barwne wiatrówki, ganiało po plaży za frisbee. Jakaś para w dresach biegła razem z psem tuż przy linii wody. Atmosfera jak z filmu Nowej Fali.

      Zmęczony wydarzeniami dnia, usiadłem na ławce przy deptaku, wsłuchując się w jednostajny szum przewalającego się Pacyfiku, gdzie w otaczającej mnie atmosferze znalazłem jakieś ukojenie i spokój. Tylko ocean dawał znać o sobie, marszcząc się białymi grzywami fal, niezmierzony w swojej wielkości i granatowo-czarny na dalekim horyzoncie.

      Gdzieś tam daleko są Hawaje, a dalej Japonia – pomyślałem.

      Olbrzymi bezmiar głębokiej wody. Dopiero na statku można w pełni odczuć pojęcie bezmiaru. Pamiętałem to małe pudełko, którym płynąłem przez Atlantyk, więc miałem już jakieś doświadczenie. A teraz siedzę na drugim końcu świata, w wymarzonej Kalifornii i patrzę, jak słońce chyli się ku zachodowi. Daleko od ojczyzny, na dobrowolnym wygnaniu, szukający sensu swojego istnienia. Czy nie lepiej było poddać się komunie i zostać tam, gdzie bezsens był sensem, a nadzieja przetrwania przez jakiś nowy układ dawała złudę wygranej. Co to jest ta pieprzona wolność? Czy można ją porównać z bezmiarem i wymierzyć słowami, czy to tylko iluzja dla naiwnych? Czy tutaj w Stanach znajdę to, czego szukałem, czy też jest to następny przystanek w nieznane?

      Rozmyślając tak, pierwszy raz poczułem tęsknotę za krajem, za czymś, co zostawiłem za sobą z własnego wyboru. Przywołałem wyobraźnią wizerunek ojca, którego znałem właściwie tylko ze zdjęć. Zaraz po wojnie wykończyło go UB za to, że brał udział w Powstaniu Warszawskim i był oficerem AK.

      Wiedziałem, że mogę wrócić do Polski. Miałem jeszcze ten zasrany paszport turystyczny ważny dwa lata. Jednak odstraszały mnie słowa napisane po rosyjsku: „Na wsje strany mira”. Niby na „wsje”, ale po każdą wizę na Zachód trzeba było stać w ambasadach w kolejce jak pies. Gdy tylko myślałem o tym, drgała we mnie jakaś struna oporu i nienawiści, aby nie być mięczakiem. Na pewno gdybym wrócił do kraju, w kazamatach pałacu Mostowskich jakiś cyniczny ubek zabrałby paszport na wieki. Czerwone skurwiele – pomyślałem, patrząc na daleki horyzont.

      Zachodziło