Woodstocku, reklamująca się zażywaniem narkotyków i uprawianiem wolnej miłości pod hasłem „Summer of Love”. Z tego kolorowego rozgardiaszu najbardziej utkwił mi afisz przedstawiający parę nagich hippów hasających beztrosko po łące pełnej kwiatów. Slogan plakatu głosił: „Nie przejmuj się koleżko, weź LSD, a poczujesz się naprawdę wolny”.
Jako grafik byłem tutaj w swoim świecie i spędziłem tam dłuższy czas, oglądając wszystko z cichym nabożeństwem. Najbardziej interesowały mnie plakaty, niezależnie od tego, że prawie wszystkie reprezentowały ten sam manierystyczny styl Alfonsa Muchy. Jednak niektóre z nich miały oryginalne ręczne liternictwo. Cały ten styl graficzny, choć był z innej planety, pachniał nieco przaśną amatorszczyzną. Żeby nie wyjść z pustymi rękami, kupiłem kartkę pocztową o zwariowanych psychodelicznych kolorach, którą chciałem wysłać koledze z Warszawy. Ubecy sprawdzający listy na poczcie dostaną pewnie oczopląsu.
Po wyjściu z tej pieczary rewolucji i artystycznego rozpasania zabrałem się do robienia zdjęć. Pentacon doskonale się do tego nadawał, gdyż jako lustrzankę nie trzeba go podnosić do oka, płosząc fotografowanych. Po krótkim spacerze wykręciłem dwie rolki filmu, ale czułem, że nie trafiłem nic ciekawego jak na zdjęciach ze Street Fair7, którymi zachwycał się Wolman. Wtedy zamykano tu ruch kołowy i ulica przez dwa dni tętniła innym zakazanym życiem. Datę tej imprezy miałem teraz zapisaną w kalendarzu.
Zmęczony spacerem, wstąpiłem do baru o szumnej nazwie De Luxe, gdzie w chłodnym, klimatyzowanym wnętrzu wypiłem piwo. Tam nawiązałem rozmowę z fajnym długowłosym faciem, który okazał się fotografem. Nazywał się Gary i dotarł tu niedawno z Detroit. Zauważyłem, że fascynował go mój pentacon. Wyjąłem go z futerału, aby mógł go lepiej pooglądać. Dla niego był to egzotyczny i nieznany aparat. Potem, gdy usłyszał, że jestem z Polski, dodał w tajemnicy, że we Frisco ukrywa się przed poborem wojskowym i przez jakiś czas siedział nielegalnie w Kanadzie. Facio dał mi namiar na „podziemny” sklep fotograficzny blisko portu, gdzie mieli niższe ceny od Bruksa. Zapisałem adres i wyszliśmy na zewnątrz. Na niebie znowu pokazały się chmury, więc pożegnałem go i wróciłem do mustanga. Dochodziła już piąta i kiedy wjechałem na autostradę, ugrzęzłem w koszmarnym korku, który ciągnął się przez godzinę aż do lotniska w Millbrae i do Redwood, dojechałem dopiero po siódmej.
PIERWSZY JOINT
W sobotę długo zastanawiałem się, co założyć na wernisaż w Intersection. Nie był to duży dylemat, ale nie chciałem wypaść jak sztywniak z dalekiego Wschodu. Chodząc po Frisco, obserwowałem styl ubioru hippisów i chociaż panowała duża moda na pustelników z Haight-Ashbury, każdy długowłosy miał swój odrębny sznyt. Dopiero lunch w Perrym otworzył mi trochę oczy na elitarny styl ubioru. Ciekawiło mnie tylko, czy istniała wieczorowa wersja tego, co tam widziałem. W rezultacie, nie przejmując się, założyłem uniform, w którym chodziłem do „Rolling Stone”. Zmieniłem tylko górę na bardziej wieczorową, podkreślając tym samym, że jestem przeciwko wojnie w Wietnamie. Dodatkiem tym był czarny podkoszulek ze znakiem antywojennym. Ponieważ wieczór zapowiadał się chłodno, zabrałem z sobą sztruksową wiatrówkę.
W pobliżu Chinatown zaparkowałem bryczkę na tanim, piętrowym parkingu a w McDonaldzie zjadłem podwójnego burgera z frytkami. Popijając colę w kubku ze słomką, ruszyłem spacerkiem na Broadway. Teraz promenada ta była pełna życia. Wmieszałem się w tłum ciekawskich turystów, żądnych golizny i wyuzdanej pornografii. Pijani marynarze na przepustce, biznesmeni na delegacji, młodzi studenci z pobliskiego Berkeley, jak również miejscowi kieszonkowcy, polujący na gotówkę w twojej kieszeni. W tym ulicznym rozgardiaszu buszowali japońscy turyści, pstrykając wokoło kamerami. Po obejrzeniu nowych, striptizowych atrakcji w gablotach i przejrzeniu kilku świerszczyków dla dorosłych, skręciłem na North Beach, gdzie mieściła się galeria Intersection. Nigdzie mi się nie spieszyło, bo do wernisażu miałem trochę czasu. Spacerując po Columbus, trafiłem na ekipę filmową kręcącą jeden z odcinków serialu Streets of San Francisco. Cały klomb przed włoskim kościołem był ogrodzony żółtą taśmą i w jednej ze scen wypatrzyłem Micka Douglasa, syna słynnego Kirka. Postałem tam chwilę w tłumie gapiów i ruszyłem do galerii. Tam okazało się, że przesadziłem z moją punktualnością, bo w środku było tylko kilka osób. Ekspozycja składała się z oryginałów komiksów grupy Rip Off Press. Mówię oryginałów, bo te rysuje się dużo większe, a potem zmniejsza do wielkości prasowej. Większość rysunków imitowała styl znanego kalifornijskiego grafika Grumpa, który jako jeden z nielicznych był znany w Europie, a w Polsce drukowali go nawet w „Szpilkach”. Ponieważ nikogo tu nie znałem, wyszedłem na zewnątrz.
North Beach jest typowo europejską dzielnicą i wszystko ma tu posmak starego kontynentu, a małe kręte uliczki stwarzają dogodną atmosferę na spacer. Mieściło się tu dużo kafejek i dziwnych sklepików ze starociami. Odchodząc kilka ulic w bok, wylądowałem w prawdziwym kowbojskim saloonie. Ten relikt przeszłości miał małe wahadłowe drzwiczki jak w westernowych saloonach, a ściany wytapetowano starymi dagerotypami z czasów gorączki złota. Choć do środka zapraszała muzyka zdezelowanej pianoli, wnętrze ziało pustką. Usiadłem na wysokim stołku przy barze i zamówiłem drinka. Po przeciwnej stronie dwóch japońskich turystów popijało piwo, a w głębi przy stoliku siedziała jakaś młoda para. Sącząc wolno whisky, odsiedziałem tam chwilę i po wypiciu drugiej kolejki ruszyłem z powrotem na wernisaż.
Teraz galerię wypełniała hałastra długowłosych hajowców. Modowo dominował styl z Haight-Ashbury, ale zauważyłem też kilku schludniejszych osobników w dżinsowych marynarkach i pod krawatem. Jednak odbiegało to zdecydowanie od klasy Perry’ego – przewodziła tu atmosfera rozchełstanego Woodstocku i wielu artystów długo nie brało kąpieli. Połatane dżinsowe ubrania, strąki dawno niemytych włosów i koślawe obuwie. Przepychając się przez ten lekko przepocony tłum, z trudem odnalazłem Wolmana. Stał w towarzystwie dziwnie ubranego facia.
– Hej, Baron! – pomachałem mu ręką z dystansu.
Poznał mnie i kiwnął głową na znak powitania. Gdy się zbliżyłem, on wskazując na eksponowane rysunki, zaczął:
– Super stuff te komiksy, no nie? – rzucił, szukając u mnie aprobaty.
– Tak, niezłe – przyznałem mu rację. – Tylko Amerykanie są dobrzy w tym stylu rysunkowym, bo mają tradycje. U nas w Polsce po prostu coś takiego nie istnieje.
Chciałem dalej ciągnąć moje wywody, ale Baron przerwał mi, przedstawiając dziwaka, z którym przed chwilą rozmawiał.
– To jest Kapitan Kolor, który jest jednym z wystawiających tu artystów.
Obrzuciłem dziwaka z zaciekawieniem. Był to wysokiego lotu szpaner, ubrany w zestaw przedziwnych łachów, poobszywanych w różne hasła, znaki antywojenne i kolorowe łaty. Długie, skołtunione włosy przepasywał metalicznie mieniącą się opaską, a na rękach miał po kilka srebrnych bransolet Navaho. Na dodatek w ubraniu miał wszyte dzwoneczki, sygnalizujące jego ważną obecność. No ten model w swojej błazenadzie poszedł na całość – pomyślałem, lustrując jego aparycję.
Zadufany w sobie dziwak bez większego zainteresowania obrzucił mnie wzrokiem przez różowe, druciane lennonówki. W sumie wyglądał jak typowy denat, szykujący się do odjazdu na kwasie.
– Kapitanie? – zażartowałem – Czy ma pan jakiś statek?
Kolorowo ubrany osobnik wybuchnął zaraźliwym śmiechem.
– Ależ skąd, przyjacielu, po prostu tak się nazywam, taki jest mój pseudonim artystyczny – dodał, dumnie zadzierając nosa.
Później dopiero skojarzyłem, że cwaniak zerżnął ten pseudonim z filmowego bohatera Easy Riders. Peter Fonda występował tam jako Kapitan America z naszytą na plecach kurtki flagą amerykańską.
Wolman nadmienił, że jestem artystą zza żelaznej kurtyny i obecnie fotografuję