Marek Majewski

Koniak i Daktyle


Скачать книгу

jego osoby. Na dodatek miał jakiś południowy, trudny do zrozumienia akcent, czym zmęczył Wolmana, który rozpaczliwie szukał pretekstu, aby się uwolnić od tego dęciaka. Po chwili, gdy Kolor przerwał na chwilę swoje wywody, Baron spiesznie rzucił: – Sorry kapitanie, ale poszukam Boba Kingsbury i za chwilę wrócę… OK.

      Po czym szybko rozpłynął się w tłumie, wydając mnie na pastwę tego błazna.

      Kolor, widząc, że znalazł we mnie wolnego słuchacza, dalej rozprawiał o swojej technice rysowania, jak również o sukcesie, jaki odnosi we Frisco. Gdy dalej tak mendził, podszedł do nas mały brodaty człowieczek, ubrany po kowbojsku.

      – Cześć, Kapitan, masz może jakieś paliwo? – zapytał, spoglądając na niego małymi, rozbieganymi oczkami.

      – Ależ oczywiście, Jack, oczywiście, że mam! – odparł wolno i pewnie Kolor. Po czym na luzie wyjął z fałd siermięgi małego, ręcznie kręconego papieroska i go przypalił. Wokoło rozeszła się woń jakby kadzidła. Kolor zaciągnął się dwa razy skrętem i podał go facetowi. Ten chwycił peta nerwowo, szarpnął się nim ze znawstwem i niespodziewanie podał go mnie. Przypuszczałem, że była to marihuana, ale nie chciałem się przyznać, że nigdy jej nie paliłem, więc zrobiłem to, co oni i puściłem skręta dalej. Po chwili, gdy mało już tego zostało, Kapitan z namaszczeniem odpiął ze sznura korali metalowy klip8, umieścił w nim resztki peta, oddając go zadowolonemu kowbojowi. Ten, kończąc mizerne pozostałości skręta, rzucił:

      – Heavy stuff… extremely heavy, Kapitanie.

      Było to slangowe, niezmiernie popularne powiedzenie, co w dosłownym tłumaczeniu oznaczało ciężką rzecz, ale w istocie określało coś fantastycznego. Teraz, po kilku głębszych sztachach, poczułem, że marihuana zaczyna działać i słowa kowboja miały pokrycie. Uczucie to mogłem porównać do wypalenia pierwszego papierosa w liceum. Po chwili jednak przerodziło się w coś zupełnie innego. Głos Kapitana zaczął dochodzić do mnie jakby ze studni, wszyscy jakoś dziwnie mi się przypatrywali, zaś kolory nabrały ostrej intensywności. Poczułem też jakąś nieznaną mi gonitwę myśli – chciałem coś powiedzieć, ale nie mogłem się skoncentrować, żeby powiedzieć po angielsku. W końcu bąknąłem coś po polsku do zdziwionego Kapitana i chyłkiem opuściłem galerię. Nie chciałem przyznawać się do gafy przed Wolmanem i faktu, że pierwszy raz w życiu paliłem marihuanę.

      Na ulicy długo szukałem auta, a gdy je znalazłem, padłem na tylną kanapę i czekałem, aż mi przejdzie.

      Nie czułem się dobrze – atakowały mnie zwielokrotnione dźwięki i jaskrawe kolory ulicy. Nie wiem, jak długo trwał ten trans, ale wydawało mi się, że wieki. Gdy poczułem się lepiej, włączyłem radio, które teraz odbierało nadzwyczaj dobrze i czysto. Ponieważ zbierało mi się na wymioty, zamknąłem mustanga i wyszedłem na świeże powietrze. Dopiero po dłuższym spacerze poczułem się lepiej. Nie wiem dlaczego, ale na miękkich nogach ruszyłem w kierunku Broadwayu. Tam na jednym rogu zafascynowały mnie światła neonów, jakby widziane przez specjalny filtr fotograficzny. Obserwowałem je przez jakiś czas i potem wszystko zaczęło wracać do normy. Wstrząśnięty całą przygodą wróciłem do mustanga, gdzie siedziałem przy otwartych oknach, nie zapalając nawet silnika. Robiło się jednak późno i trzeba było wracać do domu.

      Jadąc uważnie i wolno autostradą, jakoś dotarłem do Redwood. Było już dobrze po północy i wujek dawno już spał. Po cichu, żeby go nie obudzić, poszedłem do swojego pokoju, gdzie zmęczony padłem na łóżko. Jednak długo nie mogłem zasnąć, gdyż różne myśli kłębiły mi się w głowie – wiedziałem, że odkrywam zupełnie inny, psychodeliczny świat.

      W poniedziałek rano pojechałem ze zdjęciami do „Rolling Stone”. Wszystkie wyszły ostro i w dobrym kontraście, także nie powinny stwarzać kłopotów w druku. Faceta sfotografowałem na tle budynku rekreacyjnego. Zrobiłem to szerokokątnym obiektywem, jak sugerował Wolman. Wiozłem też kilka polskich plakatów dla Boba Kingsbury. Co za szczęście, że cały ich rulon przywiozłem z Polski. Tym razem wóz zostawiłem na redakcyjnym parkingu, tak jak inni pracownicy pisma. Czułem się tym wyróżniony i z przyjemnością wcisnąłem guzik w windzie.

      W recepcji powitałem sekretarkę, Wolman czekał już na mnie w swoim pokoju. Przyjął mnie po przyjacielsku, pytając, dlaczego tak szybko uciekłem z wernisażu, gdyż później towarzystwo przeniosło się na całonocne party do biura Rip Off Press na Potrero Hill. Nie wiedziałem, co powiedzieć, i wytłumaczyłem się niedyspozycją żołądka. Nie chciałem mówić prawdy, aby nie pomyślał, że jestem taki zielony. Następnie wyjąłem zdjęcia, które on szybko przejrzał i pochwalił. Po czym razem przeszliśmy do pokoju Boba.

      Kingsbury był wybitnie chudym modelem z czarną szpicbródką i siwymi włosami spiętymi w długi koński ogon. Nosił zielone sztruksy i jaskrawo czerwony podkoszulek z nadrukiem „Flower Power” oraz wizerunkiem zaciśniętej pięści wyrastającej z kwiata. – Ktoś musiał dostać dużego zatwardzenia, projektując ten graficzny bzdet – pomyślałem krytycznie.

      Siwiec przywitał mnie z rezerwą, ale przyjaźnie, jak wita się Papuasa z dalekiej wyspy Borneo, która leży na drugim końcu świata. Polska nie mieściła się geograficznie w jego wyobraźni. Zresztą, jak większość Amerykanów, był na bakier z geografią. Wystrój jego pokoju przypominał graciarnię na wyprzedaży garażowej. Czego tutaj nie było!? – Stara szafa grająca z lat pięćdziesiątych, zdezelowany elektryczny bilard oraz kilka innych sprzętów w stanie większego zużycia. W rogu stał mały stół świetlny z piętrzącymi się na nim odbitkami, a obok niego regał, zagracony szpargałami, których nazwy ani przeznaczenia nie potrafiłbym zidentyfikować na największym haju. Na bocznej ścianie wisiały bandery drużyn futbolowych i plakaty z Bogartem z lat czterdziestych, jak również kilka dużych powiększeń okładek „Rolling Stone”. Wracając myślami w przeszłość, znalazłem tu swojską atmosferę domu studenta Dziekanka w Warszawie – z tym, że podniesioną do kilku kwadratów.

      Dałem mu plakaty, które przyjął z uznaniem jako daninę od przybysza z dalekich egzotycznych wysp. Przyglądał im się długo, po czym wybrał odbitkę Starowieyskiego z jakimś kościotrupem i przypiął pluskiewkami do ściany, zatykając ostatnie wolne tam miejsce. Teraz dopiero zrozumiałem kult trupich czaszek w hippisowskiej grafice i plakatach z Hight-Ashbury. Dla mnie była to artystyczna moda, propagowana przez Secesję, która używała tej symboliki w sztuce.

      Bob cofnął się, aby ocenić plakat z dystansu, po czym mruknął zadowolony pod nosem: – Yesss… this is… super stuff… I love Polish artists.

      Gdy skończył tę artystyczną sjestę, usiadł na starym, wysłużonym fotelu i zabrał się do przeglądania moich zdjęć. Widać przypadły mu do gustu, bo ruszał tylko głową na znak aprobaty. Potem odłożył je na biurko i zaczęliśmy rozmawiać o sytuacji grafiki na Zachodnim Wybrzeżu, jak również o oryginalności polskich plakatów. Bob pytał o ruch antywojenny za żelazną kurtyną oraz o muzykę rockową w Polsce. Chciał, abym napisał artykuł o polskim plakacie dla „Rolling Stone”. Następnie zaprosił mnie na swoje party, które miało się odbyć za tydzień.

      Siedzieliśmy tam chyba ze dwadzieścia minut, po czym przeprosił nas, bo miał jakiś ważny telefon. Wolman na odchodne dał mi znowu robotę. Miałem fotografować koncert w Golden Gate Park. Zapraszał mnie do redakcji jutro, bo chciał ze mną spokojnie pogadać. Miał do mnie tyrknąć wieczorem, aby ustalić godzinę. Po tym ciekawym spotkaniu wyszedłem podbudowany, że wreszcie poznaję właściwych ludzi i niedługo wyprowadzę się od wujka. Z domu niezwłocznie zadzwoniłem do Bogdana i długo wisiałem z nim na telefonie, omawiając plan wynajęcia mieszkania we Frisco, co sam już kiedyś proponował.

      W sobotę od rana szykowałem się na zdjęcia. Nie było to nic specjalnego i technicznie mogłem je zrobić lewą ręką, ale podniecałem się jak uczniak, no bo w końcu pracowałem dla „Rolling Stone”. Kingsbury, z uwagi na format