Marek Majewski

Koniak i Daktyle


Скачать книгу

miało długi przedpokój, duże szafy w ścianie, a na podłodze w studio leżał przyjemny nowy dywan. Mieściło się na pierwszym piętrze wiktoriańskiego domku, z którego okna rozciągał się piękny widok na park. Cena też była właściwa, więc trafiliśmy na okazję.

      Przeprowadzkę zorganizowaliśmy szybko i składnie. Wujek pożyczył nam furgonetkę, którą przewieźliśmy dwa duże materace, załatwione przez niego gdzieś na przecenie za grosze. Dał nam kilka krzeseł i stolik, a resztę z czasem mogliśmy dokupić. Z moim krewniakiem żegnałem się ze łzami w oczach, ale on sam wiedział, że już dorosłem, aby przejść na swoje.

      Po wniesieniu wszystkich rzeczy na górę, wypiliśmy buteleczkę whisky, aby to oblać. Potem na lekkim rauszu poszliśmy na spacer po parku. Przywitała nas wspaniała pełnia kalifornijskiej wiosny. Słońce przygrzewało z bezchmurnego nieba, a wszystko zieleniło się i kwitło wokoło. W pobliżu mieliśmy muzeum i ciekawy japoński ogród z miniaturowymi mostkami i pagodami, tak że okolica była ciekawa. Spacerując, opowiedziałem Grubasowi przygodę ze skrętem na wernisażu. Okazało się, że on nie próbował jeszcze marihuany i w ogóle miał stracha przed narkotykami. Jakiś młody facet w robocie chciał mu kiedyś sprzedać skręta, ale odmówił. Pracował teraz w magazynie ze sprzętem elektronicznym, w Daly City zaraz za dzielnicą Łacińską i miał tam dużą zniżkę na sprzęt elektroniczny. Z tej okazji obiecał załatwić wieżę firmy Panasonic. Ja ze swojej strony obiecałem kupić trochę płyt. Roger, którego niedawno poznałem, miał dojście w Fantazy Records i obiecał załatwić po zniżce kilka jazzowych longów i nową płytę Creedence Clearwater, którzy tam nagrywali. Doszły do tego klasyki Beatlesów, włączając mój ulubiony Rubber Soul, przy którym kiedyś spędziłem wakacje w Bułgarii. Ale najważniejszym naszym nabytkiem był album Stonesów Sticky Fingers, który teraz w kółko szedł w radio. Pamiętam dzień, gdy Bogdan przywiózł z pracy stereo i polecieliśmy na maksie głośnikami, tak że ściany dostały drgawek.

      Myśleliśmy też o rowerach, gdyż tuż w pobliżu znajdował się sklep tej branży. W weekendy można było pojeździć po parku, bo zamykano tam ruch samochodowy. Plażę też mieliśmy blisko, tak że obaj byliśmy zadowoleni z przeprowadzki. Czułem, że teraz naprawdę zacznę nowe, samodzielne życie. Marzyłem już o tym w Polsce, ale tam nie było to takie łatwe. Kilka dni później, gdy już się dobrze rozłożyliśmy, zacząłem wydzwaniać po redakcjach różnych pism i publikacji. Jednak umówić się z redaktorami nie było łatwo. Zdawałem sobie sprawę, że numer, jaki wykręciłem w „Rolling Stone”, nie powtórzy się tak szybko. Jedyny sposób na kontakty z właściwymi ludźmi stanowiły liczne party i otwarcia wystaw. Wykorzystywałem więc każdą nadarzającą się ku temu okazję. Na imprezach tych ludzie przypalali trawkę i to nie tylko hippisi. Z początku nie mogłem zrozumieć tej dziwnej epidemii i bałem się drugi raz spróbować. Ale gdy poznałem fajnego fotografa z Londynu, zupełnie zmieniłem zdanie. Charlie Franklin był pociesznym chudym dryblasem, którego poznałem na jakimś bankiecie. Prawdę mówiąc, nie pamiętam na którym i on wprowadził mnie w sekrety splifów, jak po angielsku nazywał skręty marihuany. Był dosyć znaną postacią w mieście i rezydował we Frisco od kilku lat. Jako młody chłopak praktykował w Anglii u jakiegoś fotografa, gdzie wyuczył się zawodu. Z Londynu przyjechał we właściwym momencie i tutaj dopiero zaczął swoją karierę. Nosił długie do ramion włosy, dżinsy dzwony i buty kowbojskie. Uwielbiał też ciemne, włoskie okulary. Często chodził obwieszony nikonami, szpanując, że jest fotografem.

      Kiedyś w żartach nadmienił, że film Antonioniego Powiększenie wywarł na nim tak duże wrażenie, że niezwłocznie zakupił aparat i zaczął fotografować – oczywiście głównie modelki. Od dawna też był za pan brat z marihuaną i haszyszem. Używki te poznał jeszcze w czasie wypadów do Amsterdamu. Później po przyjeździe do Frisco brał LSD – można więc było powiedzieć, że miałem do czynienia ze starym wygą. Gdy zaprzyjaźniłem się z nim lepiej, opowiedziałem o wpadce na wernisażu i strachu przed trawą.

      Charlie zmierzył mnie wtedy wzrokiem eksperta, mówiąc:

      – Nic się nie przejmuj Andy, wpadnij do mojej pracowni, to zrobię ci darmowy pokaz. Ktoś musiał ci podsunąć trefnego splifa – nadmienił za znawstwem w głosie. Nie dałem sobie tego dwa razy powtarzać, gdyż czułem, że mam do czynienia z ekspertem. Następnego dnia pojechałem pod wskazany adres. Jego studio zajmowało pierwsze piętro budynku, w którym mieścił się jakiś magazyn, tuż przy Chinatown. Wchodziło się od bocznej uliczki, a na górę wiodły kręte, spiralne schody. Przy pracowni miał dobudowaną część mieszkalną, razem z ciemnią fotograficzną. Był więc całkiem nieźle urządzony. Jednak najbardziej zazdrościłem mu pracowni rozmiarów małej sali gimnastycznej, z wysokim sufitem i jednym dużym, fabrycznym oknem. W środku miał wybudowany podest dla modelek. A za nim płócienne, ręcznie malowane tło do zdjęć mody, w których się specjalizował. Dzięki temu wybiegowi mógł fotografować na stojąco, bez obawy zniekształcenia naturalnej perspektywy.

      Budynek, w którym mieściło się studio, a raczej grotto, jak je nazywał, stanowiło część magazynu, a na dolnym piętrze jakiś Chińczyk trzymał towary sprowadzane z Dalekiego Wschodu. Charlie mieszkał tu solo i to go najbardziej rajcowało, gdyż mógł tu wyprawiać, co chciał, nie przejmując się sąsiadami. Gdy podziwiałem przedsiębiorczość i sprzęt, którym dysponował, gospodarz brutalnie wyrwał mnie z zadumy, wspominając o trawce.

      – Właśnie wczoraj dostałem super stuff, więc zaraz skręcimy splifa – powiedział, puszczając do mnie oko.

      Po czym rzucił na adapter płytę Procol Harum i zasiedliśmy na wygodnej kanapie, pokrytej modnym obiciem w czarno-białe pasy, a on po krótkiej demonstracji zaciągania, sprawnie skręcił splifa, w żółtej bibułce Zyg-Zaga. Była to jakaś meksykańska trawa przedniej jakości, bodajże Acapulco Gold.

      Po wypaleniu połowy smakowitego peta poczułem się zupełnie inaczej niż na nieszczęsnym wernisażu w Intersection. Opanowała mnie przyjemna błogość i choć znałem na pamięć Whiter Shade of Pale z płyty, dźwięki organów wypełniły moje zmysły, nabierając teraz dodatkowego i nieznanego mi wymiaru – tak, że było to zdecydowanie coś innego, a otaczająca nas rzeczywistość jakby zwolniła swoje tempo. Nie miałem tej nerwowej gonitwy myśli i oślepiającej gry kolorów, w którą wprowadził mnie skręt Kapitana. Humor mój też zmienił się radykalnie. Strasznie chciało mi się śmiać, a każdy ruch Charliego uważałem za okazję do żartów i chichotów.

      – To jest coś fantastycznego, mistrzu – powiedziałem.

      – Palimy najlepszy stuff dostępny we Frisco – stwierdził z poczuciem wyższości gospodarz.

      – Po prostu, to jest nirwana na skalę globalną – dodał żartobliwie, zaciągając się resztkami peta. Było to jego ulubione powiedzenie, którego nagminnie używał w różnych sytuacjach.

      Po kilku następnych sztachach, wziąłem do ręki jakiś magazyn fotograficzny, który oglądałem w napięciu chyba przez pół godziny. Czułem, jak wyobraźnia moja błądzi po kartkach, przywołując różne ciekawe skojarzenia. Teraz dopiero zrozumiałem, o co w tym przypalaniu chodzi.

      Charlie uświadomił mi później, że niektórzy „luźni hajowcy”15 dodają do marihuany środki chemiczne, aby ją wzmocnić. I tak w splifie, którym uraczył mnie Kolor, mógł być proszek PCP16, który pobudza układ nerwowy, dając szybki haj. Używają go zblazowani i przepaleni do cna hippisi i jest to bardzo niezdrowe. Trawa w skręcie mogła też być spryskana LSD w płynie, co wywołuje halucynacje i wzmacnia kolory – ciągnął, kontynuując swoje przypuszczenia.

      – Na podstawie twojej reakcji wnioskuję, że Kolor uraczył cię mieszanką obu tych środków – zakończył z miną eksperta. Po tej krótkiej, ale wyczerpującej lekcji wyszedłem z pracowni Charliego lekko przymroczony – nie mówiąc już o zaufaniu, które we mnie zbudował.