Marek Majewski

Koniak i Daktyle


Скачать книгу

zadowolony z MG. Lakiernik wujka zrobił dobrą robotę. Wyklepał wszystkie nierówności karoserii i położył kilka warstw żółtego, fabrycznego lakieru. Nowe michelinki, które dostałem w prezencie, też miały fantastyczną przyczepność. Z przyjemnością wyprzedzałem teraz wolniejsze samochody. Czułem się jak panisko i nawet nie tęskniłem za mustangiem, uważając go za dużą, nieporęczną gablotę. Włosy, teraz zdecydowanie dłuższe, spinałem w koński ogon, a na głowie miałem sportową kaszkietówkę, bo w otwartym kabriolecie trochę wiało.

      Dojeżdżając bliżej mostu, zobaczyłem jego potężne filary ginące górą we mgle. Ta potężna konstrukcja, zawieszona na stalowych linach, zawsze wprawiała mnie w podziw. Most zbudowano w latach trzydziestych i jak na owe czasy był zupełną innowacją. W konstrukcji brał udział polski inżynier Rudolf Modrzejewski i napawało mnie to dumą. Jadąc po tej stalowej kładce, musiałem się przedzierać przez białą watę, która układała się na asfaltowej nawierzchni drogi. W wilgotnym powietrzu czuło się zapach Pacyfiku. Zjeżdżając w boczną drogę za mostem, dodałem gazu, aby lepiej wejść w serpentynę bocznej drogi na Sausalito.

      Wolmana odwiedzałem już kilkakrotnie, ale były to raczej krótkie wizyty. Tym razem jechałem na szpanerski obiad, na który zaprosił kilku art directorów. Pokaz plakatów też mnie trochę rajcował, gdyż mogłem zademonstrować coś, na czym dobrze się znałem. Właściwie to Kingsbury podsunął mi kiedyś pomysł przeniesienia całej mojej kolekcji na slajdy, podchwyciłem go szybko i teraz miałem przenośny show w dwóch plastikowych karuzelach18.

      Wolman mieszkał na house boat19. Była to kolonia barek wodnych, które okupował elitarny kwiat hippisostwa – artystów, pisarzy, edytorów, głównie ludzi pracujących w mass mediach. Mimo wszystko nie mogłem zrozumieć, jak można mieszkać w ciągle kołyszącym się na wodzie domu. Ale właśnie to było teraz największym miejscowym szpanem. Barki te zaczęły być modne, gdy Amerykanie zaczęli częściej odwiedzać Amsterdam.

      Gdy przyjechałem na miejsce, zaparkowałem wóz przy niskim drewnianym molo, tuż obok czerwonego MG Wolmana. Gospodarz zauważył z barki, jak podjeżdżałem, bo wyszedł na zewnątrz, wołając:

      – Proszę, proszę, widzę przyjecielu, że spodobał ci się mój samochód. Gustujesz jednak bardziej w żółtym kolorze.

      Wyskoczyłem z wozu ze slajdami pod pachą i wszedłem na kołyszący się pokład. On powitał mnie i przed wejściem do środka dodał:

      – No, to teraz przyjacielu musisz się zapisać do klubu właścicieli MG, który mieści się w San Francisco!

      – Będę musiał chyba to zrobić – odpowiedziałem z uśmiechem.

      Narzekając na fatalną pogodę, weszliśmy do środka barki.

      Wnętrze wyglądało jak w normalnym domu i wykonane było z naturalnego drewna. Od drzwi wchodziło się do obszernego livingu, połączonego z kuchnią, dalej znajdowały się sypialnia i malutka przytulna biblioteka. Z tyłu, na rufie, stał rożen do smażenia steków. W livingu siedziała już część zaproszonego towarzystwa, popijając białe wino. Wolman przedstawił mnie gościom. W grupie schludnych długowłosych znajdowało się kilku redaktorów i dwóch dyrektorów artystycznych. Oczekiwaliśmy jeszcze jakiegoś ważnego wydawcy. Rozpoczęliśmy luźną rozmowę na tematy sztuki. Z sitodruków Warhola przeszliśmy na Liechtensteina, aby później rozwinąć głębiej graficzny aspekt Miltona Glazera, znanego nowojorskiego artysty robiącego teraz plakaty. Potem padły pytania dotyczące polskiej szkoły, na które wyczerpująco odpowiadałem, wspominając Henryka Tomaszewskiego, w którego pracowni studiowałem. Zauważyłem, że temat, który tak dobrze znałem, wzbudził zainteresowanie młodego, wcześnie łysiejącego Żyda o nazwisku Goldman. Jak się okazało, był on art directorem „San Francisco Magazine”. W międzyczasie podjechał pod barkę czarny porsche znanego miejscowego wydawcy. Ten podstarzały siwiec, jako jedyny z towarzystwa, nie był długowłosy. Był to Stewart Brand, wydawca „The Whole Earth Catalog”, hippisowskiego katalogu sprzedaży wysyłkowej – tam właśnie były siermiengi z Gwatemali, namioty dla hikersów i kupa innych rzeczy za bezcen. Stwert musiał dalej dobrze prząść, bo na obiad podjechał porshe carrerą.

      Po chwili, gdy atmosfera dojrzała do posiłku, żona Wolmana podała duże kalifornijskie steki z pieczonymi ziemniakami i sałatą. Na stole pojawiło się czerwone wino i każdy zajął się swoim talerzem. Po głównym daniu dostaliśmy lody owocowe, a potem mocną kolumbijską kawę, która wyraźnie ożywiła przerwaną dyskusję. Towarzystwo powróciło do tematu plakatu, my zaś z gospodarzem domu zabraliśmy się do przygotowywania pokazu. Uporaliśmy się z tym bardzo szybko, ponieważ przywiozłem z sobą karuzele ze slajdami. Wystarczyło je nasadzić na podstawę projektora, sprawdzić ostrość na ekranie i można było wyświetlać.

      Wolman zgasił światło, a ja, przesuwając slajdy, objaśniałem każdy osobno. Po projekcji odpowiadałem jeszcze na zadawane pytania. Wytworzyła się atmosfera zainteresowania i podziwu, że udało mi się uciec zza żelaznej kurtyny i wylądować na Zachodnim Wybrzeżu, wśród hippisów. Kiedy goście zaczęli się rozchodzić, wymieniliśmy wizytówki. Po zabawnej gafie w „Rolling Stone” zawsze miałem je przy sobie. Nie wiem dlaczego, ale podniecony pokazem Goldman chciał zobaczyć moje portfolio i zapraszał do redakcji.

      Co za potworny snob – pomyślałem. Wcześniej dzwoniłem do niego kilka razy, ale zawsze był bardzo zajęty. Widać przez telefon moje nazwisko nic mu nie mówiło. No cóż, na snobów nie ma rady – pomyślałem. Może teraz coś tam dostanę.

      Kiedy w ciemną, mglistą noc opuszczałem barkę, gospodarz osobiście odprowadził mnie do wozu. Mgła teraz zatrzymywała się na moście i tylko jej strzępy układały się na drodze. Ciemna tafla zatoki połyskiwała wypolerowanym falami granatem. Frisco mrugało do mnie dalekimi światłami po drugiej stronie brzegu, a ostre morskie powietrze przypominało o bliskości otwartego Pacyfiku.

      Wolman, poklepując mnie przyjacielsko po ramieniu, powiedział:

      – Super show, Andy! Absolutely super!

      Było to jego ulubione określenie, które nawet ja zacząłem sobie przyswajać. Na odchodne poradził mi, aby często zmieniać olej w MG, bo silnik ma tendencję do grzania. Pożegnaliśmy się, a on wrócił na swoją kołyszącą się na falach barkę.

      Ponieważ zrobiło się chłodno, założyłem wiatrówkę, nacisnąłem głębiej na głowę kaszkietówkę i ruszyłem w białą mgłę drogi, wiodącej do Golden Gate.

      ROGER

      Był weekend i wstałem nieco później niż zwykle. Jim Marshall szykował swoją wystawę i wczorajszej nocy pomagałem mu w ciemni. Facet chciał zaskoczyć wszystkich odbitkami dużego formatu. Poza Leicą, którą ciągle miał pod ręką, marynował w szafie antyk większego formatu, czyli starego Graflexa 4x5 na cięty film i z tych negów ciągnęliśmy duże printy. Team wystawy był – „The other San Francisco”, czyli mało znane zakątki miasta w superostrej, czarno-białej fotografii. Razem odwaliliśmy kawał dobrej roboty.

      Gdy robiłem śniadanie, zadzwonił Roger, asystent Boba Kingsbury, którego niedawno poznałem. Przepraszał, że wcześniej nie zadzwonił, ale miał urwanie głowy w redakcji. Tego wieczoru wybierał się na wernisaż do galerii w śródmieściu i pytał, czy nie chciałbym mu towarzyszyć. Nie miałem żadnych planów, więc umówiliśmy na piątą. Roger mieszkał w up scale dzielnicy Marina – tuż u podnóża mostu Golden Gate i jeszcze u niego nie byłem. Nie spiesząc się zbytnio, zjadłem śniadanie, które popiłem mocną kawą, bo po nocy w ciemni byłem trochę zmarnowany. Popołudnie zapowiadało się wspaniale i podniecony wczorajszymi odbitkami, chciałem w drodze do Rogera strzelić trochę fotek pod mostem. Wyjąłem z lodówki Triax Kodaka, wkręciłem w pentakona słynną pięćdziesiątkę i byłem gotowy do akcji. Roger