moja nowa dziewczyna zaproponowała, abym zamieszkał z nią w Berkeley. Nie tyko, że nie odpowiadało mi to miasto, ale uważałem, że mamy na to czas. Nie byłem jeszcze gotowy, aby wiązać się z dziewczyną, której jeszcze dobrze nie znałem. Miałem kupę innych planów i chciałem jeszcze poszaleć solo. Podtrzymywałem jednak znajomość, jeżdżąc do niej kilka razy w miesiącu. W czasie jednej z wizyt Jody namówiła mnie na pokaz medytacji. Dokładnie mówiąc – transcendental meditation. Czytałem coś o tym w Polsce i chciałem się przekonać, jak to wygląda. Wybraliśmy się tam razem z jej znajomymi. Sesję prowadził jakiś sprytny Hindus w białej powłóczystej siermiędze, żerujący na dużej modzie na jogę i poznanie samego siebie. Całość była zaaranżowana w sali gimnastycznej jakiejś szkoły i muszę przyznać, że Hindus spędził tutaj spory tłum owieczek szukających nowej drogi życia pod jego przewodnictwem. Wszystko zaczęło się muzyką Ravi Shankara, którą ten „turbanista” puścił z adaptera. Potem wolnym, opanowanym głosem prawił banialuki o pojednaniu z naturą, Buddzie i innych oczywistych sprawach. Następnie wytłumaczył zebranym pozycję lotosu oraz sens i znaczenie medytacji. Wymęczeni narkotykami długowłosi hajowcy wpatrywali się w niego jak w kapłana, który wie wszystko. Pod koniec przeszedł na płyty George’a Harrisona, lekko szajbniętego bitelsa, któremu po częstych odjazdach na kwasie poprzestawiały się meble pod sufitem.
Jako jeden z nielicznych kupowałem ten kit z przymrużeniem oka, natomiast reszta zebranych śmiertelnie poważnie wsłuchiwała się w bajdury tego guru z Dalekiego Wschodu. Całość trwała około dwóch godzin i kosztowała dziesięć dolców od łebka. Myślę, że za te pieniądze można było pójść kilka razy do kina i dużo lepiej się rozerwać. Po sesji w bocznym korytarzu szkoły wypaliliśmy ze znajomymi Jody skręta, wprowadzając się w lepszy i pełniejszy trans. Gdy wychodziliśmy ze szkoły, zauważyłem, że nasz guru wsiadał do lśniącego nowością mercedesa – widać nauka medytacji szła mu całkiem nieźle.
Tacy właśnie cwaniacy okupowali naiwne, prowincjonalne Berkeley. W porównaniu z Frisco była to wiocha. Mieszkało tam dużo niedojrzałej studenterii i młodych komunistów, wałkujących Marksa i Engelsa. Ci patentowani lenie całymi dniami przypalali trawkę, organizując demonstracje antyrządowe. Temat wojny w Wietnamie wisiał tutaj w powietrzu. Kilka razy w towarzystwie Jody zostałem nieopatrznie wciągnięty w dyskusję na ten temat. Osobiście nie popierałem tej wojny, ale absolutnie nie chciałem mieć nic wspólnego z Wietkongiem17, który na chama wciskał czerwone idee ogłupiałym rozgardiaszem wojennym tubylcom. Niestety, w tamtych czasach sprawy te trudno było wytłumaczyć lewicującym nierobom. Zaczytani w komunistycznej bibule tęsknili za Związkiem Radzieckim i Kubą, nie zdając sobie sprawy, że żyją w najbardziej demokratycznym państwie na świecie. Po prostu nikt z nich dokładnie nie wiedział, co to jest komunizm. Zdecydowanie nie podobała mi się ta atmosfera i te filozofie wyczytane na haju z książek. Najchętniej wysłałbym tych wszystkich pseudorewolucjonistów na wakacje za żelazną kurtynę, aby zobaczyli bezmyślność i tępotę prawdziwego czerwonego totalitaryzmu.
Frisco uważałem za miasto z prawdziwego zdarzenia. Tutaj, w tym Paryżu Ameryki, czułem się dużo lepiej. Architektura miała swój styl i mniej było lewicujących „szfendryków”. Czasem miałem wrażenie, że ci myśliciele z Berkeley koniecznie chcieli przeszpanować tych z Haight-Ashbury i wymyślić jakąś nową, większą rewolucję. Dlatego pomysł Jody nie był mi w smak.
Jeżeli idzie o sprawy finansowe to nareszcie mogłem się utrzymać z fotografowania. Urozmaiciłem moje portfolio o zestaw kolorowych slajdów i wygładziłem amerykański akcent. Pomogło mi to w biznesowych rozmowach telefonicznych, gdyż przedtem ludzie mieli trudności, aby mnie zrozumieć. Bogdan Sochecki trochę zazdrościł mi tego, gdyż nie miał talentu do języków. Naigrawałem się z Grubasa, bo Amerykanie zrobili z niego Indianina „Soczeki” z ich anglosaską wymową, jakby pochodził z jakiegoś egzotycznego szczepu. Gruby złościł się maksymalnie, ale musiał się z tym pogodzić. Oczywiście nigdy mu nie wspomniałem, że przypomina mi dzielnego wojaka Szwejka, gdyż to mogło go śmiertelnie obrazić. Kiedyś na haju dałem mu pomysł zmiany nazwiska, na Bogusław Luźny, z uwagi, że mieszkając ze mną, wchodził na większy luz. Najpierw się wkurzył, ale potem, gdy wypaliliśmy więcej trawy, w pełni zrozumiał aluzję i zarykiwał się od śmiechu.
Któregoś dnia przyniósł z pracy książkę z różnymi pozycjami seksualnymi. Ta biblia wyuzdanego erotyzmu pełna była kolorowych zdjęć i rysunków, tak że mieliśmy z niej ubaw na cały wieczór. Nasza przyjacielska symbioza kwitła, a Gruby stał się równym kumplem, z którym fajnie mieszkało się na maksymalnym luzie. Kiedyś koniecznie chciał, żebym mu zrobił zdjęcie, które chciał dać na pamiątkę jakiejś dziewczynie z Klubu Polskiego. Wypaliliśmy więc skręta i poszliśmy do parku. Nie wiem, jak to się stało, ale chyba zlekceważyłem powagę chwili, bo źle wkręciłem film do aparatu i nic z tego nie wyszło. Szwejk się złościł i psioczył, bo odpalił się wtedy specjalnie w kościółkowe ciuchy – a tu tymczasem niewypał. Zdjęcia powtórzyliśmy w następny weekend, a on miał okazję do żartów, jaki to ze mnie cienki fotograf.
OBIAD W SAUSALITO
Siedzieliśmy z Bogdanem przed dopiero co nabytym kolorowym telewizorem, kiedy zadzwonił Wolman. Chciał się upewnić, czy nie zapomniałem o obiedzie, na który mnie zaprosił. Przypominał też o slajdach z polskimi plakatami. Dzisiaj przychodziło do niego kilku miejscowych art directorów i pragnął zaszpanować pokazem egzotycznej grafiki zza żelaznej kurtyny. Po krótkiej rozmowie zapewniłem go, że mam wszystko na uwadze i że gwarantuję supershow.
Po śniadaniu dla zabicia czasu poszliśmy z Grubym na spacer do parku. A później w drodze powrotnej zaszliśmy do sklepu z rowerami, który mieścił się tuż koło nas. Hippisowaty Holender, który go prowadził, miał fantastyczny europejski sprzęt. Były tam rowery włoskie, angielskie, jak również belgijskie wyścigówki markowane imieniem samego Eddy’ego Merckxa. Podziwialiśmy te wymalowane jak cacka maszyny, wzdychając. Holender wziął nas w obroty, robiąc delikatny wywiad, ile chcemy wydać. Jednak po krótkiej pogawędce z przykrością stwierdziliśmy, że nie miał nic poniżej czterystu dolarów – co równało się sumie, którą właśnie wyłożyliśmy na telewizor. Lekko rozczarowani wróciliśmy do domu, nie przypuszczając, że wyścigowe rowery mogą być tak drogie. Bogdan wtedy przypomniał mi, że dziesięć lat temu w Peweksie skutery Lambraetta były po trzysta sześćdziesiąt dolców.
Później, po południu, po zjedzeniu lunchu, oglądaliśmy amerykański futbol w telewizji, starając się, bez większego powodzenia, zrozumieć jego zasady. Ta głupia i brutalna gra wciągała, ale daleko jej było do kultury i kurtuazji piłki nożnej, którą oglądaliśmy w niedzielę rano. Prezentowano tu głównie ligę niemiecką i meksykańską z taśmy telerekordingu. Interesujące były mecze drużyny Cosmos z Nowego Jorku, gdzie teraz grał słynny Pele. Facet miał zdrowo po czterdziestce, ale mimo wszystko zadziwiał szybkim dryblingiem i strzałami z dystansu. Po południu oglądaliśmy jeszcze jakiś program rozrywkowy, a po piątej Bogdan pojechał do Klubu Polskiego na podryw.
Ja natomiast zacząłem się szykować do wyjazdu. Prawdę mówiąc do Wolmana nie chciało mi się jechać. Pogoda była mglista i cała Czwarta Aleja tonęła w białym puchu. Obiecałem mu to i teraz nie miałem wyjścia. Nastawiłem radio na KSAN, wziąłem prysznic, ogoliłem się i zacząłem się przebierać. Z anteny leciał Elton John w swoim nowym kawałku Crocodile Rock. Hit ten od razu wszedł do dziesiątki Billboardu, ustawiając Eltona w Stanach, bo stylem przypominał złote przyboje Neila Sedaki. Przetańczyłem go do końca przed lustrem. Dlaczego w Polsce nie mieliśmy takich przebojów, pomyślałem z nostalgią, sortując zestaw ubioru na pokaz u Wolmana. Ponieważ przychodziło tam trochę snobów, z namysłem założyłem coś lepszego i po sprawdzeniu tego w lustrze, zszedłem do wozu. Jednak po chwili szybko wróciłem po te nieszczęsne slajdy, których mało co nie zapomniałem, gdyż za bardzo wciągnął mnie w rytm ten Crocodile Rock.
Dopiero byłby numer – pomyślałem