słyszałem o tych grupach w Polsce, ale ten typ muzyki nie miał u nas wysokich not, gdyż byliśmy zamknięci w „mętnym bigosie” polskiego bigbitu dla mas, tych samych, które tańczyły w rytm przebojów „Kuba wyspa jak wulkan gorąca… a ja… jaj… a ja jaj…”, który katował Polskę w nieco innym rytmie do końca lat 70.
W ten koncertowy weekend wyruszyliśmy z domu na zdjęcia o drugiej, Bogdan znał lepiej miasto, więc podjął się roli przewodnika. Gdy dojechaliśmy do parku, trudno było ustalić, gdzie odbywa się koncert. Park Golden Gate zajmuje olbrzymi obszar od Haight-Ashbury aż po Pacyfik. Jest tego dobre trzy kilometry i łatwo zmylić drogę albo się zgubić.
Na miejscu długo krążyliśmy w poszukiwaniu parkingu, gdyż wszyscy okoliczni hajowcy tu się zwalili – kto zresztą chciałby przegapić okazję dobrego, darmowego koncertu? Przy krawężnikach odbywał się istny show przeróżnych dziwolągów motoryzacji. Najwięcej miejsca zajmowały stare szkolne busy pomalowane w kwiaty i funkcjonujące jako hippisowskie domki kempingowe na kołach. Pełno było zdartych do maksu VW garbusów i mikrobusów. W natłoku tej zmechanizowanej graciarni wypatrzyłem stare volva, podobne trochę do naszych milicyjnych warszaw. Wozy te preferowali hippisi ze względu na trwałe i mocne silniki. Bogdan miał nawet pomysł, aby wyszykować takiego „volwiaka” w litery MO na drzwiach i jeździć po polskich piknikach, budząc popłoch wśród młodszej emigracji.
Psychodeliczne lata sześćdziesiąte spopularyzowały fluorescencyjne farby day-glo, którymi hippisi malowali samochody, busy i wiktoriańskie domy we Frisco. Głównym motywem tej domorosłej sztuki były znaki antywojenne, kwiaty i koślawe, ale wzniosłe napisy: „ Feel Free”, „Summer of Love”, „Flower Power”, „Make Love – Not War”9 i wiele innych dupereli.
Podziwiając ten motoryzacyjny chaos, wreszcie jakoś wparkowaliśmy mustanga, koncentrując się na szukaniu tajemniczej polany. Wtedy okazało się, że jesteśmy po niewłaściwej stronie parku. Tutaj Szwejk doprowadził mnie do szału, i myślę że chciał iść na Budziejowice, a nie na koncert rockowy. Przez tego durnia mogłem spóźnić się na imprezę i zawalić moje zdjęcia. Szybko objechaliśmy park z drugiej strony, gdzie wreszcie znaleźliśmy polanę. Koncert już dawno się zaczął, ekipa na estradzie wiosłowała obłędnym czadem, a rozszalały tłum długowłosych podrygiwał w rytm ryczących na maksie wzmacniaczy.
Szybko wszedłem w tłum i złożyłem się do kilku zdjęć z podniesionym nad głową pentakonem. Miałem wtedy widownię i estradę w klatce, czyli dobry materiał na rozkładówkę dla Boba. Potem zacząłem przedzierać się bliżej estrady, aby strzelić drugą opcję, ale wtedy Grateful Dead przestał już grać. Otarłem pot z czoła, bo na szczęście miałem już strzeloną rolkę. Potem, gdy na estradę wszedł Airplane, bez problemu wykręciłem jeszcze dwie. Podniecony z wrażenia, zgubiłem gdzieś Grubego. Rozbawione i kursujące na haju towarzystwo puszczało w tłumie skręty, a cały koncert tonął w oparach marychy.
Po imprezie z trudem przepchnąłem się przez tłum uwalonych denatów. Pomimo że koncert się skończył, część towarzystwa dalej siedziała na trawie, rozprawiając i dalej przypalając. Bogdan poddenerwowany czekał na mnie przy samochodzie. Zły jeszcze, profilaktycznie opieprzyłem go jak trzeba. Przepraszał mnie bardzo i w drodze rewanżu zaprosił na piwo. W końcu wylądowaliśmy w barze De Luxe na Haight-Ashbury, gdzie zażądałem podwójnego J&B. Grubas bez szemrania zamówił whisky, przy której na serio porozmawialiśmy o przeprowadzce. Ja chciałem wynająć coś w pobliżu parku, gdyż tam zawsze była jakaś akcja. Bogdan poparł ten projekt i po wypiciu następnej kolejki ruszyliśmy na autostradę.
PARTY, PARTY, PARTY
Tydzień po drugiej wizycie w redakcji „Rolling Stone” szykowałem się na bankiet u Boba Kingsbury. Bob należał do starszej generacji bitników i mieszkał na jednym z siedmiu wzgórz, o nazwie Potrero Hill. Zajmował tam flat kolorowo wymalowanego, wiktoriańskiego domku10. Był żonaty, miał dwoje dzieci i dużego, włochatego psa Dylana. Przybyłem tam późnym wieczorem, bez Bogdana, który raczej nie pasował do tego towarzystwa. Z mapą w ręku zjechałem z autostrady, bo nie znałem dobrze tej części miasta. Po kluczeniu stromymi ulicami rozpoznałem kolorowy dom Boba. Budynek dosłownie rozsadzała muzyka Doorsów. Niskie oktawy na basie i stakatto organ podkreślały ponury głos solisty. Gospodarz musiał mieć tolerancyjnych sąsiadów, bo nikt nie robił rabanu. Nie zamierzałem tam długo siedzieć i miałem kilka powodów. Po pierwsze, nie znałem nikogo poza Wolmanem. Po drugie, miałem jeszcze trudności ze zrozumieniem angielskiego, zwłaszcza w szybkiej rozmowie i po trzecie, chciałem uniknąć palenia marihuany.
W środku panował już duży tłok, a długowłosi hajowcy stali i siedzieli na schodach wiodących na piętro. Wyglądem i sposobem bycia pozowali na miejscową cyganerię artystyczną. Z trudem przedarłem się na górę, gdzie w dużym livingu biły po oczach mrugające światła stroboskopowe, a Kingsbury gdzieś się zmył. W ich poświacie tańczący wyglądali jak roboty, poruszające się w drgawkach dziwnych pląsów. Widziałem coś takiego pierwszy raz i bardzo mi się to spodobało. Wreszcie natknąłem się na Wolmana, z którym zamieniłem kilka słów. Bob przyszedł za chwilę z dwoma kartonami piwa pod pachą. Gdy odstawił je do lodówki, przedstawił mnie Rogerowi, długowłosemu okularnikowi, który był jego asystentem w „Rolling Stone”. Facio wyglądał w porządku, więc zaczęliśmy rozmawiać. Jednak szybko zmęczyło nas mrugające światło, więc przeszliśmy na schody, gdzie swobodnie kontynuowaliśmy rozmowę. Roger sprawiał wrażenie interesującego artysty, miał wiedzę o sztuce, zwłaszcza o pop-arcie. Skończył Cooper Union w Nowym Jorku, będące czymś w rodzaju naszego ASP. Słyszał o polskim plakacie cyrkowym i lubił grafikę europejską, którą określał poważnie jako very heavy stuff. Wkoło nas krążyły skręty trawki, bez których hippisowskie party nie mogłoby się obyć. Chcąc jednak uniknąć przykrych wrażeń, tym razem udawałem, że się zaciągam, gdy przychodziła na mnie kolej. Po tym jak Kapitan Kolor ściął mnie z nóg swoim splifem, nie chciałem ryzykować. Piłem tylko piwo z Rogerem, z którym fajnie mi się gadało. Potem, gdy temat się wyczerpał, wymieniliśmy telefony, obiecując sobie spotkanie na mieście.
Ponieważ Kingsbury był zajęty gośćmi, a Wolman gdzieś znikł, zacząłem zbierać się do domu. W tym towarzystwie poza nimi nie znałem nikogo, więc zszedłem do wozu i ruszyłem do Redwood.
W kilka dni później Wolman namówił mnie, abym zobaczył, jak bawią się prawdziwi hippisi z głośnego wydawnictwa Rip off Press. Budynek słynnych „wyzyskiwaczy” mieścił się na Potrero Hill w pobliżu Boba Kingsbury, więc dotarłem tam bez trudu. Komiksowcy zajmowali cały parter starej fabryki, gdzie było biuro i drukarnia. Party odbywało się na zapleczu małego magazynu, z którego prowadzono dystrybucję. Przybyłem tam koło dziesiątej, kiedy impreza leciała już na maksie. Na zewnątrz stały zdezelowane, typowo hippisowskie bryczki. Przy tych zaparkowanych w nieładzie wrakach motoryzacji mój mustang wydawał się nowym, eleganckim wozem. Fundamenty fabryki chodziły w rytm krzykliwego, skrzeczącego głosu Janis Joplin, która niedawno wykorkowała na „smaku”, ale dalej rejwodziła na listach przebojów. Chłopcy z Rip off Press mieli świetną aparaturę stereo, która zdrowo dawała po uszach. Wewnątrz w podrygujących pląsach bawiła się wataha oryginalnych hajowców lat sześćdziesiątych. Na podstawie ich wyglądu wywnioskowałem, że bardziej oryginalnych hippów nie znalazłbym nawet na słynnej Haight-Ashbury. Były to klasyczne dzieci kwiaty11 i pierwsi prekursorzy LSD.
Ponieważ czułem się tu obco, wmieszałem się w tłum w poszukiwaniu Wolmana, który był moim przewodnikiem na każdym party. Nie mogąc go odnaleźć, przepchałem się do stołu w rogu sali, gdzie stały drinki, czipsy i kilka garści pracowicie skręconych jointów, rzuconych w nieładzie do blaszanego pudełka po czekoladkach. Było tu przaśno, ale artystycznie, a podłogę zastępowało ubite klepisko, na którym w rytm muzyki skakała i pohukiwała część towarzystwa.