mnie, krzyknął wesoło.
– For out! For out! – jest tutaj nasz przyjaciel zza żelaznej kurtyny.
– Right on, Bob – odparłem na luzie, gdyż przyswoiłem sobie trochę gwarę hippisowską.
– This is very heavy trip!12 – powiedział drugi facet.
– Czy faktycznie przyjechałeś z tamtego zabitego deskami świata? – dodał z niedowierzaniem, taksując mnie wzrokiem. W międzyczasie podszedł do nas następny facio o lekko zamglonym spojrzeniu. Bob przedstawił mnie denatowi o długich kręconych blond włosach. Artysta ten, jak Kapitan Kolor, miał podwieszone w ubraniu dzwoneczki, które dzwoniły przy każdym ruchu, zaś na szyi w sznurze korali dumnie zwisał duży srebrny medalion ze znakiem antywojennym. Była to miejscowa gwiazda artystyczna, Rick Griffin – słynny rysownik komiksów, założyciel grupy artystów o śmiesznej nazwie Family Dog. Rezydowali za mostem w Sausalito i ustabilizowali się na rynku w połowie lat sześćdziesiątych.
Jak się dowiedziałem z rozmowy, Rick był twórcą winiety literniczej pisma „Rolling Stone”. W tamtych czasach Jann Wenner kupił od niego ten projekt za uncję Acapulco Gold13. Wtedy to Frisco wchodziło w epokę psychodelicznego haju i wszyscy długowłosi artyści działali w podziemiu, paląc splify i odjeżdżając na kwasie, który był wtedy kompletnie legalny. Griffin dodał, że nazwę swojej grupy Family Dog czyli „rodzina psów” wymyślił, podróżując na LSD, kiedy na jednej z kosmicznych imprez miał przywidzenie, że wszyscy zamienili się w psy i zamiast mówić, szczekają. Kingsbury znał tę historię na pamięć, ale rozmarzony dodał:
– Ja kiedyś na kwasie rozebrałem się do naga i wyszedłem luźno na ulicę, bo miałem wrażenie, że jestem niewidzialny.
– Tak to było, przyjacielu, w latach sześćdziesiątych – dodał z tęsknotą.
Potem chłopcy wprowadzili mnie w popularne określenia i powiedzonka hippisów. Dowiedziałem się, co to jest: get stone, acid trip, fore out trip, cool trip, spaced out cadet, freak out on acid itd.
Raptem Bob nagle się ożywił, jakby wypatrzył coś w tłumie tańczących, i z okrzykiem – OK children, zaraz wracam… – znikł w tłumie.
Chwilę potem przedarł się do nas, ciągnąc za rękę śmiejącego się do rozpuku Wolmana, który trzymał w ręku jakiś różowy balonik, który podał Griffinowi.
– Rick, to jest… coool stuuff! Właśnie coś z tamtych lat – dla naszego przyjaciela zza żelaznej kurtyny.
Komiksowiec w lot pojął, o co chodzi, bo wziął balon, przystawiając go sobie wprawnie pod nos. Delikatnie spuścił trochę powietrza i szybko wciągnął je w płuca. Po kilku takich sztachach zapytał mnie: – Próbowałeś już laughing gas14? This is extremely heavy stuff – dodał z błyskiem w oku. Bob, nie czekając na moją odpowiedź, wyrwał mu balon i podstawił mi go pod nos. – Nie przejmuj się Madżeski, to jest legalne, tego gazu używają dentyści.
Zaciągnąłem się jak oni i czekałem na reakcję. Po jakimś czasie przyjemne ciarki podniecenia rozeszły się po moim ciele. Usłyszałem tylko pytanie Ricka.
– No jak, działa? To teraz mogę ci wyrwać bez bólu ząb? – Po tej ripoście wszyscy ryknęliśmy trudnym do opanowania rechotem.
– This is good, or… extremely heavy stuff – poprawiłem się rozbawiony w pełni niuansami slangu hippisów.
– Gdyby nie ten gaz, Beatlesi nigdy nie nakręciliby słynnego filmu Hard Days Night – powiedział luźno Rick. – Podobno reżyser Richad Lester miał na planie kilka butli tego specyfiku. A Sargeant Pepper’s i Yellow Submarine powstały już na dobrym kwasie. Ja sam muszę przypalić ze dwa jointy, żeby coś sensownego narysować na papierze, a cóż dopiero oni. Czasy, kiedy artyści tworzyli, popijając niewinne winko, skończyły się bezpowrotnie – podsumował swoje wywody.
Widać, że po sali krążyło więcej takich balonów, bo teraz większa część hajowców tarzała się ze śmiechu. Wolman dał nam jeszcze po sztachu z balona i znikł w tłumie. Do nas natomiast nie wiadomo skąd dokooptował Kapitan Kolor, który przyniósł z sobą grubego jak cygaro splifa i zaczął coś zagajać z Rickiem. Widząc, co się święci, pod pretekstem wyjścia do toalety znikłem na chwilę w łazience, gdyż na trawkę Kapitana nie miałem dzisiaj ochoty. Gaz śmiechu był dla mnie wystarczająco nową używką w tym towarzystwie.
Muszę powiedzieć, że wprowadził mnie w doskonały humor, który trwał dobre pół godziny. Dowiedziałem się od Wolmana, że gaz przyniosła jakaś asystentka dentysty. Jej szef rwał zęby pacjentom, a oni śmiali się jak gdyby nigdy nic.
My zaś, śmiejąc się jak głupi do sera, przeszliśmy się jeszcze w tłumie, gdzie poznałem kilku członków ekipy Big Brother and the Holding Company, z którymi śpiewała Janis Joplin. Jednak rozmowa z nimi się nie kleiła, gdyż ci „luźni pacjenci” musieli kursować na jakimś ostrym koksie. Poznałem też innych członków Rip Off Press. Jednym z nich był ponury i superwolny Shelton, a drugim – pełen energii i dowcipu Ken. Zaprowadzili mnie do biura i pokazali swoje prace. Ponurak rysował przygody For out Brothers, a Ken – historyjkę o kocie przypalającym ciągle marychę, zatytułowaną Space out cat. Żeby było śmieszniej, kocisko miało duży malinowy nos, przypominający męskiego członka. Komiksy drukowano w formie książeczek i cała ich masa walała się po pokoju. W czasie dyskusji Ken zapalił jointa, którego puścił w koło. Aby nie odstawać towarzysko, udawałem tylko, że się zaciągam. Potem wróciliśmy na salę, gdzie na klepisku dalej trwała akcja. Z głośników leciał teraz Steppenwolf – Born to Be Wild, co było doskonałą ilustracją tego ostro znarkotyzowanego towarzystwa. Gaz śmiechu widać się skończył, bo gdy zobaczyłem Wolmana, był już bez balona i zachowywał się normalnie. W sumie przyjemnie spędziłem czas i dopiero po północy pojechałem do domu. Hippisi w lekko przerzedzonym składzie bawili się dalej na całego. Gdy odjeżdżałem samochodem w kierunku autostrady, z budynku żegnał mnie Scott McKenzie słowami sztandarowego wówczas przeboju: „If you are going to San… Fran… cisco…”. Zatrzymałem na chwilę mustanga, z nostalgią wsłuchując się w ten magiczny refren, który słyszałem jeszcze w Polsce. Znowu uszczypnąłem się w ramię, aby sprawdzić, czy to nie sen… Bo wracałem ze stolicy hippisów z głową pełną nowych wrażeń. Wolno wjechałem na autostradę, nucąc pod nosem ten magiczny refren i bez pośpiechu ruszyłem do Redwood.
Później uczestniczyłem w kilku innych imprezach: u Ricka Griffina, skąd prawie uciekłem w strachu, gdy gospodarz zaproponował wszystkim kostki cukru z LSD. Potem gościł mnie Shelton, który okazał się spokojnym i ciekawym denatem, przypalającym maryśkę w „bongo” czyli fajce wodnej, mówiąc, że znudził się rolowaniem skrętów. Później dowiedziałem się, że zmarnowały go częste odjazdy na kwasie. Na tym party Ken zaproponował mi współpracę w komiksie o przygodach jego kota za żelazną kurtyną. Oczywiście pomysł ten powstał z uwagi na to, że znałem tamtejsze realia. Historia ta, choć genialna w swym zamierzeniu, nigdy jednak nie wypaliła.
W ten sposób powoli, z tygodnia na tydzień poznawałem to dziwne towarzystwo wolnych artystów. Wtedy, kiedy na całym świecie San Francisco było miastem marzeń wielu młodych ludzi. Ja natomiast rozpoczynałem moją największą podróż w krainę tysiąca i jednej nocy, czyli w slangu hippisów – extremely heavy trip. Postanowiłem tylko mieć się na baczności co do mocniejszych używek, zwłaszcza tych, których jeszcze nie znałem.
PRZEPROWADZKA DO FRISCO
Choć w Redwood u wujka czułem się dobrze, postanowiłem zamieszkać z kimś młodszym, takim jak Bogdan. Wujek jako stary kawaler po pięćdziesiątce miał zupełnie inne upodobania i czasami bywał nudny jak flaki z olejem. Jeżdżenie do Frisco też zaczynało mnie męczyć, gdyż z Redwood zajmowało to ponad godzinę w dwie