oceniłem jego urok. Ten gigant, przewieszony nad przesmykiem zatoki Frisco Bay, stwarzał ciekawy motyw fotograficzny. Olbrzymie filary, na których trzymała się cała konstrukcja, były na oko wysokości Pekinu w Warszawie, całość zaś wisiała nad wodą tak wysoko, że pod spodem mógł swobodnie mieścić każdy statek pełnomorski, włączając w to lotniskowce US Navy, cumujące przy wyspie skarbów. Długo składałem się flektogonem, aby uchwycić całą budowlę, a wizjer kamery potęgował jeszcze uczucie perspektywy. Po kilku zdjęciach zmieniłem obiektyw i zrobiłem kilka zbliżeń fragmentów przęsła. W ten sposób wykręciłem dwa dwunastoklatkowe filmy.
Zadowolony z wykonanej roboty usiadłem na betonowym falochronie, wpatrując się w bryzgi fal i obserwując przepływające statki. Przypomniała mi się wtedy piosenka Otisa Reddinga, która po przyjeździe powitała mnie w San Francisco. Wtedy w Polsce był to hit na prywatkach i zaczynał się słowami: „Sitting on the dock of the bay… and passing the time away…”. Wtedy to były czasy – prywatki u znajomych, pocałunki w ciemnych kątach, mocniejszy alkohol i pierwsze papierosy. Ale najważniejsze były ciężko zdobyte płyty z komisów, bez których w zasadzie nie było zabawy. Pomimo że byliśmy młodzi i zaślepieni propagandą, wewnątrz tęskniliśmy za wielkim światem Zachodu, który istniał tam gdzieś za tą pierdoloną żelazną kurtyną. Gnębiła nas szarzyzna otoczenia i czerwony feudalizm dnia codziennego, gdy z budynków i murów straszyły slogany cienkiej, nicowanej na drugą stronę, marksistowskiej popeliny – coś jak „Poland, Poland iber alles”.
Pamiętam „Muzykę i Aktualności”, gdzie w jedynce PR „Pućka” Szabłowska puszczała najnowsze kawałki Stonesów i w ogóle była muzycznie do przodu. Wtedy utkwił mi w głowie numer, gdzie Jagger śpiewał, że nie chce, aby jego dziewczyna męczyła się w pracy, bo on chce ją dmuchać. Nie wiem, jak to by dzisiaj przeszło przez cenzurę, z powszechną znajomością angielskiego, ale analfabetyzm językowy naszych towarzyszy był wtedy kolosalny. Rozmyślając tak, dotrwałem do czwartej, po czym wskoczyłem w MG i ruszyłem do Rogera. Co prawda miałem jeszcze w planie zrobić zdjęcia Pałacu Sztuki, który stał tu gdzieś w pobliżu, ale zrezygnowałem. Był to nudny neoklasyczny bzdet – pozostałość po jakiejś międzynarodowej ekspozycji z początku XX stulecia. Teraz odbywały się tam szpanerskie festiwale filmowe.
Dzisiaj, w niedzielę, Marina robiła wrażenie wyludnionego letniskowego miasteczka na Francuskiej Riwierze. Jadąc opustoszałymi ulicami, podziwiałem niską zabudowę tej schludnej i wypieszczonej dzielnicy. Mieli tu dużo rozłożystych palm wraz z inną egzotyczną roślinnością. Jednym skrzydłem przylegała do przystani jachtowej, drugim zaś do słynnego Fishermen’s Wharf. Białe lub pastelowe domy stwarzały upalną, śródziemnomorską atmosferę, tak charakterystyczną dla Kalifornii.
Bez trudu odnalazłem trzypiętrowy wiktoriański domek, gdzie mieszkał Roger. Miałem trochę kłopotu z parkowaniem, aż w końcu wjechałem na plac przed pobliskim supermarketem, który był prawie pusty i z rulonem plakatów w ręku wcisnąłem dzwonek. Po chwili usłyszałem, jak zbiega schodami na dół. Mieszkał na poddaszu trzeciego piętra, coś jak w Paryżu. W budynku nie było windy, więc musieliśmy wspinać się na górę, po skrzypiących drewnianych schodach. Miał mały pokoik z osobną kuchnią i łazienką, ale za to z widokiem na ten wspaniały most. Wnętrze miał schludnie i czysto urządzone, pewnie lubił porządek, bo każda rzecz miała tutaj swoje miejsce. Płacił prawie trzy stówy komornego, dodając przy tym z humorem, że sam widok na Golden Gate musi kosztować ze stówę. W tym momencie trochę mu pozazdrościłem tego fajnego mieszkanka.
Usiedliśmy na kanapie i zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że przyjechał tutaj dwa lata temu, zaraz po studiach, i zauroczony miastem został na stałe. Mówił, że jest młody i dużo się uczy, pracując z Bobem w „Rolling Stone”. W przyszłości chciał zostać samodzielnym art directorem i wrócić na Wschodnie Wybrzeże. Podziękował mi za plakaty, a potem pokazał album o Miltonie Glazerze, jego profesorze i założycielu Push Pin Studio20.
Gdy skończyłem oglądać książkę, Roger zrobił kawę i podał jakieś ciastka. Potem dyskutowaliśmy jeszcze o sztuce i wkrótce nadszedł czas, aby iść na wernisaż. Wtedy zaskoczył mnie znienacka pytaniem, czy nie chciałbym wypalić trochę haszyszu. Propozycja była luźna i na początku nie wiedziałem, jak zareagować. Uspokoił mnie, gdy zauważył moje wahanie.
– Andy… nie musisz prowadzić samochodu, jeśli o to ci chodzi. Zostawimy go tutaj na parkingu, a do galerii pojedziemy trolejbusem. Nie przejmuj się, to bardzo podobne w działaniu do marihuany i wprowadzi nas w lepszy stan obcowania ze sztuką. Po czym wyjął małą indyjską fajeczkę, nabił ją haszyszem i zapaliliśmy.
Muszę przyznać, że miał zupełną rację – działanie haszyszu było dużo łagodniejsze od marihuany. Coś jak lot szybowcem w nieznane. Poczułem zupełne ukojenie i wewnętrzną ciszę. Stan ten mógł rozwijać wyobraźnię artystyczną. Wyostrzał też bardzo reakcję zmysłów, zwłaszcza powonienia i smaku. Przez chwilę siedzieliśmy jak Indianie przy ognisku po wypaleniu fajki pokoju. Roger puścił jakąś płytę z muzyką klasyczną, która przyjemnie nas ukoiła. Około ósmej, po następnej fajce, ruszyliśmy na wernisaż.
Podróż trolejbusem wypadła bardzo przyjemnie. Jadąc, miałem uczucie, że szybuję na miękkiej poduszce powietrznej. Nie wiem dlaczego, ale przypomniała mi się Warszawa i Krakowskie Przedmieście. Chyba dlatego, że tam też chodziły trajlusie. Po jakimś czasie wylądowaliśmy na lotnisku przed galerią. Nazywała się Hansen-Fuller i mieściła się w samym sercu śródmieścia. Tuż obok, na Grant Avenue, znajdowało się wiele snobistycznych sklepów, włączając w to słynnego Tiffany’ego.
Wjechaliśmy windą na czwarte piętro, gdzie wśród elegancko ubranych ludzi poczułem się jak w Europie. Podawano tu dobre białe wino i wszystkich niezmiernie frapowało to, co wisiało na ścianach. Panowała tu atmosfera nabożeństwa przed prawdziwym obliczem sztuki. Razem z Rogerem szybowaliśmy na tej samej fali. Przeważali ludzie biznesu i inwestorzy z kasą. Kręciło tu się kilku długowłosych, włączając w to nas, ale byli schludnie i czysto ubrani. Roger zaznaczył, że do galerii przychodzą ludzie z wyższych sfer. Koneserzy, krytycy sztuki i inwestorzy. Podobny mały snobistyczny światek jak na wernisażach w niektórych warszawskich galeriach, z tą różnicą, że sprzedawane obrazy miały dużo wyższe ceny.
Spacerując wśród tego eleganckiego tłumu, z ciekawością taksowałem płótna wiszące na ścianach. Prac tych nie powstydziłby się żaden lepszy malarz europejski. Była to kulturalna i dobrze wyważona abstrakcja, którą można by śmiało powiesić w każdym eleganckim wnętrzu. Przy lampce wina z uwagą obejrzeliśmy jeszcze raz prace, które przypadły nam do gustu i zaczęliśmy o nich dyskutować. Ten bardzo udany wieczór przybliżył mi osobowość Rogera, który okazał się facetem z dużą kulturą.
W drodze powrotnej, jeszcze lekko na haju, poczułem, że mój haszyszowy szybowiec ląduje. Gdy wysiadaliśmy w dzielnicy Marina, czułem się już normalnie. Mój przyjaciel odprowadził mnie do wozu i powoli ruszyłem w stronę parku. Nie wiem dlaczego, ale pod wpływem używek zawsze miałem dobry „odjazd” w MG. Ten miniaturowy kabriolet dalej mnie fascynował, gdy z przyjemnością zmieniałem biegi, wsłuchując się w odgłos tłumika. Bryczka ta charakteryzowała się dużą zwrotnością i zalety te tkwiły w niskości zawieszenia oraz krótkim przełożeniem w kierownicy. Nie było tam niepotrzebnych luzów jak w amerykańskich struclach i wóz skręcał błyskawicznie w danym kierunku. Na ciasnych zakrętach mogłem bez trudu wejść w kontrolowany poślizg. Na przykład wyprzedzanie na autostradzie było dziecinnie proste. Jadąc za kimś, redukowało się najpierw bieg z czwórki na trójkę, po czym gaz deska, szybki manewr kierownicą i wyprzedzany zostawał w tyle. Ten angielski kabriolet dał mi dużą szkołę jazdy. Niedawno też dostałem pierwszy mandat za szybkość. Spieszyliśmy się z Grubasem do Klubu Polskiego na Dwudziestą Drugą Ulicę. Właściwie mogliśmy tam jechać ulicami, ale coś mnie podkusiło, aby wziąć autostradę. Przeskakując ze 101 na 280, na pustym odcinku drogi