całe tony marihuany i haszyszu.
Charlie, gdy usłyszał o naszych planach, również napalił się na koncert Stonesów i sobie znanymi kanałami załatwił bilety. W przedsprzedaży rozeszły się błyskawicznie, a po znikomą ilość, jaka została, ludzie biwakowali dwa dni pod kasami. Na koncert jechaliśmy w pięć osób: ja z Jody, Charlie z jakąś modelką i Bogdan solo. Oczywiście, do tego celu najlepiej nadawała się gablota Grubego, mieszcząca swobodnie pięć osób. Wreszcie na coś się przydał ten tunderbird.
W sobotę po siódmej odebraliśmy Jody z Berkeley i po drodze Charliego, aby potem śmignąć do Cow Palace, gdzie był koncert. Ta olbrzymia hala, przypominająca hangar lotniczy, miała dosyć dobrą akustykę i mogła pomieścić piętnaście tysięcy ludzi. Najczęściej odbywały się tam kowbojskie rodea i pokazy bydła hodowlanego, zresztą nazwa obiektu to właśnie reklamowała. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, dochodziła już ósma i olbrzymi parking z boku hali był wypełniony po brzegi. Bogdan z trudem wcisnął thunderbirda w wąskie miejsce przy ogrodzeniu.
– Trochę późno przyjechaliśmy i teraz w środku jest już kocioł – jęczał z żalem Charlie.
– Tak… Masz rację! Daliśmy zrobić się w konia – przytaknął mu smutno Gruby.
Dziewczyny nic nie mówiły, aby nie pogarszać napiętej sytuacji. W programie najpierw występował Jefferson Airplane, a Stonesi mieli grać dopiero koło jedenastej. Zapaleni entuzjaści obu zespołów zjawili się tu dużo wcześniej. Był to mój pierwszy większy koncert we Frisco i nie miałem jeszcze rozeznania w tych sprawach.
– No cóż, będziemy musieli się jakoś wcisnąć – powiedział bohatersko Charlie, po czym desperacko przypalił skręta i puścił go wokoło. Przyjemny, aromatyczny zapach rozszedł się we wnętrzu thunderbirda. Chwilę potem, lekko przymroczeni, ale zadowoleni, że zobaczymy Rolingsów, ruszyliśmy w kierunku wejścia. Razem z Charliem mieliśmy kamery, nagrzani na robienie zdjęć. Przy wejściu dokładnie sprawdzono nasze bilety, przy czym gruby i obleśny policjant czujnie nas obmacał, sprawdzając, czy nie posiadamy broni.
To jest Dziki Zachód – pomyślałem. Szeryf sprawdza, czy kowboje zostawili swoje kolty przed saloonem.
Wnętrze nabite było podnieconym i rozochoconym tłumem długowłosych hajowców. Tylu uwalonych denatów naraz jeszcze nie widziałem. Chyba tylko w parku na darmowym koncercie. Trzy czwarte miejsc stojących przed sceną zajmował podniecony i ciasno zbity tłum. Nieliczne ławki po bokach, gdzie można było usiąść, też wypełnione po brzegi. Sytuacja nie wyglądała ciekawie. Jedyną szansę dawało przebicie się środkiem jak najbliżej sceny, ale wyglądało to na nieosiągalne.
Wtedy Charlie wyciął numer, za który od razu go polubiłem.
– Chodźcie za mną dzieci, mam pomysł – powiedział chytrze.
Po czym ruszył do szturmu z uniesionym nad głową nikonem, krzycząc:
– Reporterzyyy… Reporterzyyy z Londynuuu… Proszę nas przepuścić!
Wszystko wyglądało dosyć wiarygodnie, zwłaszcza poparte jego mocnym brytyjskim akcentem. Przebyliśmy w ten sposób połowę drogi do sceny. Ale potem żadne cuda już nie pomogły, ludzie po prostu nie chcieli puścić nas dalej, odpowiadając – Fuck your reporter ass, my stoimy tutaj od dwóch godzin i nie ma mowy, żebyś dalej przeszedł, nawet jakbyś był reporterem z Marsa.
Stanęliśmy w ciasno zbitym tłumie, czekając cierpliwie na akcję. Jefferson Airplane zaczął wiosłować po dziewiątej i wtedy rozwrzeszczany motłoch dał popalić, gdyż grała ich rodzima kapela. W ruch poszły marynarki i po kilku kawałkach wszyscy zaczęli podrygiwać w rytm muzyki. Na mnie ekipa ta nie wywarła specjalnego wrażenia, poza tym, że mieli dobre wzmacniacze i dawali zdrowo po uszach. Pod koniec ich koncertu tłum skandował ulubione tytuły ich superhitów, niestety mało znanych w Europie, a co dopiero w Polsce, gdzie jeszcze królował Deep Purple i Procol Harum. Gdy schodzili ze sceny, dochodziła już jedenasta. Potem zarządzono przerwę, w czasie której w ruch poszły skręty i zapałki.
Ale Stonesi grali na zwłokę z wyjściem na scenę. A gdy po jakimś czasie rozgrzana sala zaczęła skandować: „Grać do cholery albo oddawać forsę!”, szpanersi rocka wreszcie wyszli z garderoby, naszpikowani na maksa jakimś paliwem, podłączyli się do aparatury – i zaczęli luźno wiosłować21.
Pamiętam, że w Warszawie jeszcze się tak nie sadzili. No cóż, miejscowe radio i gazety zrobiły z nich „najlepszą rockandrollową grupę świata” i po takim kadzeniu każdemu może uderzyć do łba. Teraz na scenie mieli wszystkich w dupie. Doskonale demonstrował to Charlie Watts z miną pacjenta, któremu śliczna pielęgniarka wstrzyknęła głupiego jasia. Richards, z podejrzanie nisko zawieszonym wiosłem, odwracał się co chwila, sprawdzając czy nie padł jeszcze na twarz. Wayman, na odmianę z wysoko zawieszonym basem, przebierał od niechcenia palcami po strunach, patrząc gdzieś w sufit. Jagger natomiast wyglądał, jakby wziął garść spidu22, bo skakał jak pawian z mikrofonem, wśród tych śniętych ryb głębinowych, próbując rozruszać ekipę.
– Nie pękajcie… Chłopaki zaraz wejdą na właściwą orbitę… – mruknął Charlie, po czym puścił następnego peta. Zresztą wszyscy dookoła palili bez żadnego obciachu, a stojąc w tłumie, można się było przymroczyć, głębiej tylko oddychając. Początek koncertu wypełniały stare, dobrze znane kawałki, takie jak Ruby Tuesday czy Satisfaction. Stonesi nie wysilali się za bardzo, bo mogli je grać z zamkniętymi oczami. Ale i te standardy potrafiły rozgrzać motłoch, który teraz szalał na całego, wymachując marynarkami i skandując refren „I can get nooo… I can get nooo… satisssfactiooon…”. W międzyczasie przymierzyłem się do zdjęć, ale nie miałem żadnego dłuższego teleobiektywu, więc z zazdrością podziwiałem nikona Charliego z lustrzaną trzysetką. Dał mi nawet popatrzeć przez wizjer i zobaczyłem, że aparat łapał dosyć ciasno scenę.
– Przydałaby się pięćseta – powiedział z żalem – Wtedy miałbym Jaggera całego w ramce, ale lepsze to niż nic. Zresztą, zdjęcia z koncertów to nie moja działka. W tym momencie, stojąc bezradnie z pentaconem w ręku, postanowiłem jak najszybciej zakupić podobny sprzęt.
Stonesi zakończyli koncert najnowszymi kawałkami z ostatniego longa, jak Brown Sugar i Honky Tonk Women. Gdy ekipa schodziła już ze sceny, wdarły na nią dwa seksowne towary, które błyskawicznie wyskoczyły z podkoszulków, prezentując widowni cyce jak donice. Niestety, porządkowi szybko ściągnęli je ze sceny, co widownia przyjęła z dużym rozczarowaniem.
Opuszczaliśmy Cow Palace koło drugiej w nocy. Podnieceni i wyczerpani głośną muzyką oraz ilością wypalonej trawy, z trudem przepchnęliśmy się na parking. Wyjechaliśmy z niego w iście żółwim tempie, zderzak przy zderzaku.
Był to jednak fantastyczny koncert i długo go będę wspominał.
TRAWKA OD CHARLIEGO
Z Bogdanem mieszkało się nieźle, bo facio był w miarę inteligentny i oczytany. Ten śmieszny Grubas – lub Bogusław Luźny, jak go kiedyś nazwałem – po wypaleniu trawki stawał się supergadułą i rozmowy nasze obejmowały wiele tematów.
Któregoś wieczoru siedzieliśmy w domu, nudząc się jak mopsy. Środek tygodnia, za oknem mgła jak w Londynie, a w telewizorze kompletna plaża. Kino niby w zasięgu ręki, ale dobrych dziesięć ulic od nas. Jedyna impreza, która nas teraz frapowała, to party w redakcji „Rolling Stone”. Urządzano je za dwa tygodnie i na tę niezmiernie ważną imprezę szykowałem się od dawna. W sferach długowłosych było to wydarzenie roku. Rozprawiając o nadchodzącej imprezie, zatęskniliśmy za skrętem, bo w domu nic nie mieliśmy. Nigdy nie nadużywałem trawki, także jej brak nie przerażał mnie zbytnio, niemniej miałem momenty, kiedy człowiek chciał odpocząć po codziennej gonitwie za dolarem. Niewiele myśląc, zadzwoniłem do Charliego, naszego