w ucho i bezpieczna melodia. Wystarczają cztery akordy, by David Bowie zyskał nieśmiertelność. Po minucie jego pierwszego występu w Top of the Pops – familijnym programie muzycznym BBC – Bowie unosi do twarzy szczupłą, zgrabną dłoń i przy mikrofonie wokalisty pojawia się jego jasnowłosy kolega z zespołu, Mick Ronson. Potem naturalnym, spokojnym gestem David obejmuje swego gitarzystę za szyję i przyciąga go do siebie z miłością. Kiedy znów śpiewa starman, jego głos ponownie skacze o oktawę, ale tym razem nie jest to skok poprzez wszechświat, lecz poza granice seksualności.
Publiczność, ta w studiu i ta przy odbiornikach, łącznie piętnaście milionów widzów, chłonie każdy gest tej niezwykłej, panseksualnej postaci. W niezliczonych domach dzieciaki są oczarowane – a rodzice szydzą, krzyczą lub wychodzą z pokoju. Niektórzy pewnie zastanawiają się, jak zareagować, ale oto pojawia się kolejny stylistyczny zwrot. Słowami let the children boogie (pozwól dzieciakom się wyszaleć) David Bowie i The Spiders przechodzą do bezwstydnego rytmu boogie T. Rex.
Całe pokolenie nastolatków bynajmniej się nie zastanawia – te dziewięćdziesiąt sekund w słoneczne lipcowe popołudnie 1972 roku zmieni bieg ich życia. Do tego czasu w muzyce popularnej chodziło głównie o przynależność i identyfikację z rówieśnikami. Jednak ten występ, szczegółowo przemyślany w ciemnej piwnicy pod agencją ochroniarską w południowym Londynie, jest spektaklem wyalienowania. Dla zagubionych, samotnych dzieciaków w Wielkiej Brytanii, a niebawem na Wschodnim, a potem i Zachodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, nadeszły właśnie lepsze czasy. Czasy outsiderów.
W kolejnych tygodniach stało się jasne, że te trzy minuty były trampoliną dla kariery człowieka, którego niesłusznie postrzegano jako bohatera jednego przeboju. Większość tych, którzy go znali, była zachwycona, ale pojawiły się też wątpliwości. „Hip Vera Lynn”1, jak powiedział pewien cyniczny znajomy w ostrym przytyku do The White Cliffs of Dover – wielkiego wojennego hitu, który również został zerżnięty z przeboju Judy Garland; ten „hołd” był zbyt oczywisty. Parę lat później, aby to podkreślić, David miał zwyczaj śpiewać somewhere over the rainbow do refrenu Starmana – wprowadzając w życie maksymę Pablo Picasso, że „talent pożycza, a geniusz kradnie”.
I kradł, bez mrugnięcia okiem, w sposób arogancki i szokujący, tak jak aroganckie i szokujące były kradzione melodie. Metoda, której używał, by połączyć kilka starych kawałków w nową piosenkę, jest stara jak świat – stosuje ją między innymi showbiznesowy wyga, przyjaciel Davida, Lionel Bart, autor Olivera! Jego „hołd”, w cyniczny sposób łączący wszystkie punkty styczne niczym elementy Centre Georges Pompidou2, był chwytem w ramach nowego zjawiska, zwanego postmodernizmem, równie niepokojącym jak swobodny podtekst seksualny gestu, w którym namiętnie objął Micka Ronsona. To „przywłaszczenie” było modne na rynku sztuki dzięki Andy’emu Warholowi, ale w rock and rollu deklaracja „jestem złodziejem stylu” łamała świętą zasadę. Rock and roll był z definicji autentycznym środkiem wyrazu, przekazem płynącym z trzewi. Rock and roll był prawdziwy, zrodzony z radości i strachu zawirowań powojennej Ameryki, ukształtowany przez rdzenny, naładowany elektrycznością blues. David popisywał się jednak brakiem autentyzmu z cyniczną obojętnością. „Jedyną sztuką, jaką zgłębiam, jest to, z czego mogę coś ukraść. Uważam, że jestem zdolnym plagiatorem”, powiedział dziennikarzowi. Otwarte czerpanie z kultowych brzmień było nowym, niepokojącym przejawem geniuszu. Ale czy rock and roll był tylko zabawą w sztukę? Czy ognistowłosy Ziggy Stardust – potężny symbol odmienności – stanowił jedynie intelektualną pozę?
Kiedy David Bowie z taką ekstrawagancją zaznaczył tego wieczoru swoją obecność w Top of the Pops, dając przejmujący występ, który zdefiniował lata siedemdziesiąte jako epokę diametralnie różniącą się od specyfiki poprzedniej dekady, walczące w nim sprzeczności były jasne – to właśnie dzięki nim rodziło się to rozkoszne napięcie. W najbliższych miesiącach i latach – kiedy opuścił zespół, który go ukształtował, i kiedy uwielbiany przez niego Iggy Pop, inspiracja Ziggy’ego, odrzucił go jako „pieprzoną marchewę”, która go wykorzystała i sabotowała; kiedy David publicznie narzekał, że gejowskie wcielenie zniszczyło mu karierę w USA – wszystkie te sprzeczności sprawiły, że stał się jeszcze bardziej wyrazisty.
Czy David Bowie naprawdę był outsiderem? A może tylko showbiznesowym fachurą albo wykorzystującym innych wampirem energetycznym? Czy naprawdę był gwiazdorem, czy tylko tanią musicalową błyskotką? Czy był gejem, czy tylko sugerował, że nim jest? Na wszystkie te tezy istniały dowody. Przybywało ich w kolejnych latach, gdy fani – ku swemu osłupieniu – byli świadkami jego zaskakujących występów podczas The Dick Cavett Show albo nerwowej, ale ujmującej bezpośredniości w programie Soul Train. Czy to dziwaczne zachowanie też było tylko grą? Starannie zaplanowaną rolą?
Zarówno sam David Bowie, jak i jego otoczenie z uporem starali się odpowiedzieć na to pytanie. Bowie wyrósł w showbiznesowej tradycji napędzanej ambicją młodych, a jego głównym talentem, jak powiedział pewien przyjaciel, było „przemieszczanie etykietek”. Te kalkulacje, ta „umiejętność szefowania”, jak nazwał to Iggy Pop, określały go jako dokładne przeciwieństwo instynktownego rock and rolla spod znaku Elvisa Presleya. Jednak działanie, które zwiastowało śmierć tego gatunku muzyki, zapowiadało również jego odrodzenie. Być może nie był to rock and roll, jaki tworzył Elvis, ale wytyczał nowe szlaki. Następcy Bowiego, jak Prince czy Madonna, Bono czy Lady Gaga, nauczyli się od niego, że „przemieszczanie etykietek” to gotowy patent na uniknięcie swego rodzaju ślepej uliczki – w rodzaju tej, w której utknął Elvis. Jednak dla Bowiego każde nowe wcielenie, każda metamorfoza miała swoją cenę.
W oczywisty sposób, gdy jego kariera się rozwijała, całe pokolenia fanów zastanawiały się, co artysta skrywa pod kolejnymi maskami. Pojawiały się sprzeczne relacje – jedne opowiadały o wyrachowanym mistrzu przekrętu, inne o samorodnym geniuszu z nieznacznymi tylko rysami na charakterze. Jednak słowa setek jego znajomych, kochanków i zaprzyjaźnionych muzyków, którzy wypowiadają się na stronach tej książki, pokazują, że prawda jest o wiele bardziej intrygująca.
Bo prawda jest taka, że David Bowie – pomijając blichtr i gwiazdorstwo – najbardziej ewoluował wewnętrznie. Tak jak doktor Faust zaprzedał duszę i jak Robert Johnson3 paktował z diabłem na rozstaju dróg, podobnie wielu innych artystów próbowało osiągnąć więcej, niż pozwalały granice talentu, którym zostali obdarzeni. David Bowie, młodzieniec z wielką ambicją i większą porcją uroku niż wrodzonych zdolności, posiadł tajemną wiedzę, o której wszyscy marzymy: przekształcił siebie i swoje przeznaczenie.
Mam nadzieję, że uda mi się zrobić to samemu
1
Mam pięć lat
Wszystko wydawało się szare. Nosiliśmy krótkie szare spodenki z grubego i szorstkiego materiału, szare skarpetki i szare koszule. Drogi były szare, domy z prefabrykatów były szare, a leje po bombach również wydawały się zrobione z szarego gruzu.
Był zimny listopadowy dzień 1991 roku, przypominający listopadowe dni, jakie pamiętał z dzieciństwa. David Bowie poprosił swego kierowcę, by pojechał z nim malowniczą drogą do Brixton Academy. Wypełniony dymem wóz sunął wolno Stansfield Road, znajdował się tylko kilkadziesiąt metrów od celu podróży. Zatrzymał się przed dużym, anonimowym, trzypiętrowym wiktoriańskim domem, po czym ruszył dalej.
Przez ostatnie dwanaście