Elton John

Miłość jest lekarstwem. O życiu, pomaganiu i stracie


Скачать книгу

AZT, cierpieli na okropne mdłości i wymioty. U części z nich rozwinęła się anemia. Niemniej po latach całkowitej rozpaczy to lekarstwo uważano za promyk nadziei. Było czymś, co spowalniało chorobę i co zapowiadało wprowadzenie w przyszłości kolejnych środków zaradczych.

      Mimo wszystko dla wielu chorych AZT pojawiło się za późno, by cokolwiek zmienić. Tak było niestety w przypadku Ryana White’a oraz jednego z moich najbliższych przyjaciół, człowieka, którego kochałem ja i którego kochały miliony ludzi na całym świecie: Freddiego Mercury’ego.

      Freddie publicznie ogłosił, że jest chory na AIDS, dopiero w przededniu swej śmierci w 1991 roku. Choć na scenie stawał się ekstrawaganckim, szalonym frontmanem na równi z Bowiem czy Jaggerem, poza nią był niezwykle skrytym człowiekiem. Mimo to powiedział mi, że ma AIDS, niedługo po tym, jak zdiagnozowano je u niego w 1987 roku. Byłem zdruzgotany. Widziałem, co ta choroba zrobiła z wieloma innymi moimi przyjaciółmi. Doskonale wiedziałem, co zrobi z Freddiem. On też to wiedział. Rozumiał, że zbliża się śmierć, i to poprzedzona długą agonią. Ale Freddie był niewiarygodnie odważny. Nadal pojawiał się publicznie, nadal występował z Queen i nadal był tym zabawnym, zwariowanym i wspaniałomyślnym człowiekiem, którym go znaliśmy.

      Gdy na przełomie lat 80. i 90. stan Freddiego zaczął się gwałtownie pogarszać, było to dla mnie więcej, niż mogłem znieść. Moje serce krwawiło, gdy patrzyłem, jak ten rozświetlający cały świat płomień z dnia na dzień przygasa za sprawą AIDS. Pod koniec życia jego ciało pokryte było zmianami skórnymi wywoływanymi przez mięsak Kaposiego. Prawie zupełnie stracił wzrok. Był zbyt wyczerpany, nawet by wstać.

      Freddie miał pełne prawo do tego, by podczas ostatnich dni swego życia troszczyć się tylko o swoją własną wygodę. Lecz to nie było w jego stylu. On żył dla innych. Odszedł 24 listopada 1991 roku, a ja kilka tygodni po pogrzebie nadal byłem przygnębiony. W czasie świąt dowiedziałem się, że Freddie zostawił dla mnie jeszcze ten jeden ostatni dowód swej bezinteresowności. Kiedy tak wałęsałem się po domu z kąta w kąt, w drzwiach nieoczekiwanie pojawił się jeden z moich przyjaciół i wręczył mi paczkę owiniętą w piękny materiał. Otworzyłem ją i moim oczom ukazał się obraz namalowany przez jednego z moich ulubionych artystów, Henry’ego Scotta Tuke’a. Była tam też wiadomość od Freddiego. Wiele lat wcześniej Freddie i ja wymyśliliśmy dla siebie zabawne ksywki. Ja byłem Sharon, a on był Meliną. Ów dopisek od Freddiego brzmiał: „Droga Sharon, pomyślałem, że ci się to spodoba. Pozdrowienia, Melina. Wesołych Świąt”.

      Byłem tak wzruszony, że zacząłem płakać jak dziecko, choć przecież miałem wtedy 44 lata. Ten wspaniały człowiek umierał na AIDS, a mimo to podczas swych ostatnich dni postanowił znaleźć dla mnie piękny prezent gwiazdkowy. Choć był to bardzo smutny moment, często to właśnie on przypomina mi się jako pierwszy, gdy myślę o Freddiem, bo doskonale oddaje charakter tego człowieka. Z zaświatów przypomniał mi w ten sposób, co czyniło go tak niezwykłym za życia.

      Freddie poruszył mnie tak, jak udało się tylko nielicznym, a jego cicha, odważna batalia z AIDS inspiruje mnie po dziś dzień. Lecz jego choroba, wstyd przyznać, nie wystarczyła, by zmotywować mnie do działania. Narzekałem już na rząd i przywódców religijnych, którzy byli obojętni wobec walki z AIDS lub nawet starali się w niej przeszkadzać. Należą im się wszelkie słowa krytyki. Opowiadam tu o nich i stwierdzam, że powinni byli zrobić o wiele więcej.

      Ale przecież ja także powinienem był zrobić o wiele więcej.

      Tak jak już mówiłem, w pierwszych latach walki z AIDS byłem zatrważająco nieobecny. Podczas gdy rząd pozostawał obojętny, do głosu zaczęli dochodzić aktywiści rekrutujący się ze zwyczajnych obywateli. Amerykanie, tacy jak Larry Kramer, który nie zamierzał odpuszczać ani milczeć na temat tego kryzysu. Ludzie tacy jak Elizabeth Glaser, wspaniała orędowniczka badań AIDS wśród dzieci, której determinacja zmusiła rządzących do zainteresowania się sprawą AIDS. Lecz najsłynniejszą osobą i jedną z pierwszych, które wstawiły się za zmagającymi się z tą straszliwą chorobą, była moja droga przyjaciółka Elizabeth Taylor.

      Elizabeth, najjaśniejsza gwiazda Hollywood, stała się jedną z największych sław na świecie. Każdy znał ją jako piękną, stylową i elegancką damę, którą oczywiście była. Ale przy okazji nie bała się ubrudzić sobie rąk. Miała odwagę stanąć w obronie homoseksualistów, gdy bardzo niewiele innych osób podjęło podobną decyzję. Pragnęła dotrzeć do sedna polityki państwa wobec AIDS i walczyć w tej sprawie bez chwili zawahania czy obawy o swą reputację.

      Gdy Rock Hudson oznajmił, że ma AIDS, Elizabeth stanęła u jego boku i publicznie go wspierała. Już w 1986 roku zeznawała przed Kongresem i domagała się większych funduszy na badania nad AIDS. Pomogła też nagłośnić problem tej choroby na całym świecie, przemawiając w 1989 roku podczas imprezy charytatywnej w Tajlandii, pierwszego tego typu wydarzenia w południowej Azji. Wielu przypisuje nawet Elizabeth przekonanie prezydenta Reagana do wygłoszenia owej mowy na temat AIDS w 1987 roku. Prawdopodobnie jej najważniejszym dokonaniem było wsparcie doktor Mathilde Krim, która z pomocą Elizabeth stworzyła z amfAR jedną z najważniejszych światowych organizacji zajmujących się badaniem HIV i AIDS.

      Inną cudowną przyjaciółką, która pomogła zmienić stosunek społeczeństwa do AIDS, była księżna Diana. Diana i ja byliśmy sobie bardzo bliscy, nie tylko w przyjaźni, ale i w światopoglądzie. Nie ma wątpliwości co do tego, że połączyły nas te same wartości, to samo poczucie humoru, ta sama miłość do ludzi i potrzeba nawiązywania z nimi więzi. Diana była jedną z najbardziej wrażliwych na cudzą krzywdę osób, jakie znałem, i potrafiła wykorzystywać swą wysoką pozycję w celu głoszenia potęgi miłości i zrozumienia.

      Kiedy doszło do wybuchu epidemii AIDS, Diana, tak samo jak Elizabeth, była jedną z pierwszych znanych osobistości, które nie bały się publicznie zabrać głosu w tej kwestii. Lecz poszła jeszcze o krok dalej. Wyciągnęła rękę, i to dosłownie, do ludzi żyjących z HIV i AIDS. W roku 1987 otworzyła pierwszy w Wielkiej Brytanii oddział szpitalny dla chorych na AIDS. Doniesienia o tym, że ściskała dłonie pacjentów, lotem błyskawicy obiegły cały świat i wiele szumu zrobiono wokół faktu, że nie miała rękawiczek. W tym czasie wielu ludzi nadal obawiało się jakiegokolwiek kontaktu z kimś chorym lub nosicielami wirusa. Diana dzięki swemu prostemu, acz głęboko ludzkiemu gestowi pomogła wyciszyć całą tę histerię i zniwelować szkodliwą dezinformację otaczającą chorobę.

      W następnych latach Diana nadal działała na rzecz zwiększenia społecznej świadomości na temat epidemii AIDS, a zdjęcia ukazujące, jak przytula HIV-pozytywnych pacjentów, zdziałały wiele dobrego w kwestii uciszenia owego irracjonalnego, wciąż utrzymującego się strachu. Nigdy tak naprawdę nie przestała wspierać ludzi z HIV i AIDS. W roku 1997, na krótko przed jej tragiczną śmiercią, we dwoje dyskutowaliśmy o tym, by mogła poważnie zaangażować się w prace mojej fundacji i stać się jej światowym ambasadorem. Poznała już naszą ekipę i wszyscy byliśmy podekscytowani wizją wspólnego działania. Jestem przekonany, że gdyby nie zabrano jej nam tak szybko, z pewnością nadal brałaby aktywny udział w walce z AIDS.

      Księżna Diana, Elizabeth Taylor, Elizabeth Glaser, Mathilde Krim, Larry Kramer – to tylko kilkoro z wielu ludzi, których uważam za bohaterów. Ciężko pracowali i udało im się osiągnąć tak wiele w czasach, gdy było to niezmiernie istotne. Powinienem był wtedy stać u ich boku, iść za ich przykładem. Dziś jedyne, co mogę zrobić, to podążać ich śladem. Zdaję sobie sprawę, że wtedy, w latach 80., mogłem się wykazać także we wczesnej fazie tej walki, tak jak oni. Byłem wielką gwiazdą. Miałem mnóstwo pieniędzy. Miałem wpływowych przyjaciół. No i byłem gejem.

      Czasem żartuję, że jestem akceptowalnym obliczem homoseksualizmu, takim jego swojskim,