Ryana na ziemi było piekłem. Lecz on sam nigdy tak do tego nie podchodził. Kochał życie. Kochał po prostu przebywać w towarzystwie przyjaciół i rodziny. Przeżył swoje krótkie i bolesne życie z godnością i przede wszystkim w pełni przebaczając innym. Żyjąc, tak jak żył, i umierając, tak jak umarł, zmienił świat. Przy okazji także mój.
Jest taka scena w Królu Lwie, w której Rafiki, światły i zaufany mędrzec, mówi Simbie, że może pokazać mu miejsce, gdzie spotka się ze swym zmarłym ojcem. Rafiki prowadzi Simbę do lustra wody. Początkowo Simba widzi w nim jedynie swoje własne odbicie. Za chwilę jednak ukazuje mu się obraz jego ojca. Rafiki mówi Simbie: „On żyje w tobie”. Kiedy pisałem i nagrywałem piosenki do Króla Lwa, ta scena zawsze przypominała mi o Ryanie, także i teraz, po tylu latach, nadal mi o nim przypomina.
Ryan żyje we mnie. On i jego rodzina pomogli mi zrozumieć, czym jest godność, potrzeba szacunku dla samego siebie, potęga miłosierdzia. Jestem tu dziś dzięki Ryanowi. Zainspirował mnie, by naprawić moje życie i założyć AIDS Foundation. Nadal inspiruje mnie każdego dnia. Wiem, że mnie podziwiał, i myśl, że mógłbym go zawieść, nieustannie sprawia, że wzdrygam się ze strachem, choć przecież odszedł już tak dawno temu. Pragnę oddawać cześć jego pamięci, żyjąc tak, jak on by sobie tego życzył, i będąc osobą, którą chciał we mnie widzieć.
Nasza przyjaźń była katalizatorem, który pomógł mi oczyścić moje życie. Ryan naprawdę mnie ocalił. Lecz jestem jedynie jednym z tysięcy ludzkich istnień, które ocalił Ryan White.
Na dwa lata przed śmiercią mój młody przyjaciel złożył zeznania przed powołaną przez prezydenta komisją do spraw AIDS, która była komitetem założonym przez administrację Ronalda Reagana w celu badania epidemii i ustalenia polityki Białego Domu w tej kwestii. Ryan i Jeanne udali się do Waszyngtonu, gdzie Ryan, wówczas zaledwie 16-letni, śmiało opowiedział swą historię. Zrobił na komisji ogromne wrażenie. Kilka tygodni po jego śmierci Jeanne ponownie przybyła do stolicy i sama wykazała się niezwykłą odwagą. Nadal cierpiąc po stracie syna, osobiście zaapelowała o zwiększenie funduszy na badanie i leczenie AIDS oraz świadomości społecznej na ten temat.
W sierpniu 1990 roku, zaledwie cztery miesiące po śmierci Ryana, Kongres uchwalił Ryan White Comprehensive AIDS Resources Emergency (CARE) Act na jego cześć. Ta ustawa, w pełni zaaprobowana przez obie partie, więcej niż dwukrotnie zwiększyła finansowy wkład rządu w walkę z epidemią AIDS. Dziś, ponad 20 lat później, ów akt zapewnia 500 tysiącom Amerykanów ponad dwa miliardy dolarów rocznie na leczenie i zapobieganie AIDS. Przeważającą większość otrzymujących pomoc dzięki Ryan White CARE Act stanowią ubodzy, nieubezpieczeni ludzie żyjący z HIV i AIDS. Innymi słowy to prawo ucieleśnia to, czego Ryan nauczył mnie oraz nas wszystkich – że musimy okazywać powszechne współczucie. Tylko wtedy wygramy walkę z tą straszną chorobą.
Często słyszy się, jak ludzie zajmujący się HIV i AIDS mówią: „Ten program jest sponsorowany przez Ryana White’a”. Oczywiście chodzi im o ustawę. Ale ustawa powstała dzięki mojemu przyjacielowi. To, że imię Ryana codziennie wypowiadane jest przez setki, a może i tysiące ludzi, stanowi niezwykłą kontynuację jego życia i dokonań.
Świeczka Ryana White’a wypaliła się już dawno temu, lecz jego legenda nie umrze nigdy.
Rozdział II
Dekada straty
Ryan nie był pierwszym przyjacielem, którego straciłem przez AIDS, i nie był też ostatnim. Tak wiele osób zabrała mi ta choroba – 60, 70, 80, naprawdę nie wiem ile. Wolę nie liczyć. Ale nigdy nie chciałbym o nich zapomnieć.
Właśnie dlatego stworzyłem kaplicę w starej oranżerii przy swoim domu w Windsorze. Mogę tu wspomnieć tych, którzy byli dla mnie ważni i którzy sprawili, że stałem się tym człowiekiem, którym jestem dzisiaj. Kiedy tu wchodzę, mam wrażenie, że cofam się w czasie. Zarazem pogrążam się w smutku, jak i w ogrzewających serce wspomnieniach.
Na ścianach wisi wiele portretów. Moja babcia. Księżna Diana. Gianni Versace. Guy Babylon, wspaniały keyboardzista z mojego zespołu, który zmarł na atak serca w 2009 roku. Jest też inna ściana, pokryta tabliczkami tworzącymi długą listę imion. To ludzie, którzy w mojej pamięci na zawsze pozostaną jako młodzi, energiczni, pełni zycia. Nikogo z nich nie ma już na tym świecie. Wszyscy zmarli na AIDS.
Byli to bliscy przyjaciele, ukochane osoby i współpracownicy. Wielu z nich odeszło w latach 80., zostali zmieceni z powierzchni ziemi za sprawą okrutnej i bezwzględnej epidemii. Pierwszą znaną mi osobą, która zmarła na AIDS, był mój menedżer Neil Carter, uroczy młody człowiek. Byłem zupełnie zrozpaczony, gdy się dowiedziałem, że jest chory. Trzy tygodnie później już nie żył. Tabliczka z jego nazwiskiem zawisła w mojej kaplicy jako pierwsza.
Dziś o AIDS na Zachodzie coraz częściej myśli się jako o po prostu jeszcze jednej chronicznej chorobie, którą można kontrolować za pomocą lekarstw. Widzimy takich ludzi jak Magic Johnson, którzy żyją w zdrowiu przez długie lata, i prawdopodobnie nigdy nie dowiedzielibyśmy się o ich strasznej chorobie, gdyby nam o tym nie powiedzieli. Bogu niech będą za to dzięki.
Jednakże jeśli człowiek zaraził się AIDS w latach 80., umierał – szybko i w męczarniach.
Wyobraźcie sobie, że gardło macie tak owrzodzone, że nie możecie jeść. Płuca tak wypełnione płynem, że nie możecie oddychać. Czujecie zmęczenie tak przygniatające, że nie możecie unieść głowy z poduszki. Utracenie kontroli nad potrzebami fizjologicznymi i nad rozumem. Tak właśnie umierali moi przyjaciele w latach 80. Tak właśnie nadal umierają ludzie na całym świecie.
Nigdy, przenigdy nie zapomnę tych wizyt w szpitalnych salach i tego pustego, pozbawionego jakiejkolwiek nadziei spojrzenia oczu przyjaciół, wyniszczonych cierpieniem i świadomością, że tylko śmierć zakończy ich mękę.
Fizyczne spustoszenie powodowane przez AIDS samo w sobie było już wystarczająco straszne. Ale przecież istniało jeszcze to okropne upokorzenie, które musieli znosić chorzy: wstyd i ostracyzm.
Na Zachodzie często wspominamy ten obłęd, dezinformację, cierpienie i bezradność związane z AIDS w latach 80. jako smutny, lecz na szczęście zakończony rozdział w historii. Jednakże dla większości świata ten etap trwa nadal. W wielu częściach Afryki, Azji, Ameryki Łacińskiej oraz na Karaibach AIDS cały czas jest równoznaczne z wyrokiem śmierci, z piętnem hańby, tak samo jak było dla mieszkańców Nowego Jorku czy San Francisco w 1982 roku. Podobnie wygląda to w przypadku ubogich z krajów zachodnich – sytuacja przedstawia się gorzej, niż chcielibyśmy przyznać. Kiedy wracam myślami do lat 80. i wzdrygam się z przerażeniem na wspomnienie tamtego horroru, do szału doprowadza mnie świadomość, że teraz ta historia się powtarza, i to na całym świecie.
Dziś, mimo że AIDS nadal masowo zbiera śmiertelne żniwo, w publicznych dyskusjach czy w prasie wspomina się o nim beznamiętnie, niemalże machinalnie. Niemniej w latach 80., co żywo ilustruje historia Ryana, wybuch epidemii AIDS spotkał się z poziomem bezprecedensowej masowej histerii. A ponieważ najwcześniejsze diagnozy postawiono wśród gejów, narkomanów i haitańskich imigrantów w USA, społeczeństwo niezwłocznie uczyniło z nich kozły ofiarne i zaczęło ich prześladować. Oczywiście i w tamtych czasach działało wielu heroicznych orędowników ludzi żyjących z HIV i AIDS. Lecz na samym początku w mediach, instytucjach religijnych i rządach było o wiele za dużo osób, dających jasno do zrozumienia chorym na AIDS: „Wasz los nas nie obchodzi”.
Nie jestem sobie w stanie wyobrazić gorszego potraktowania istoty ludzkiej. Sprawienie, by ktoś uwierzył, że jest całkowicie pozostawiony sam sobie, że musi radzić sobie bez serdecznie wyciągniętej pomocnej dłoni czy ciepłego słowa, jest jedną z najokrutniejszych rzeczy, na jakie można skazać