jego administracja i wielu członków Kongresu nie zamierzali angażować się w walkę z AIDS. Nie wykazali ani refleksu, ani troski. A przecież potrzebowaliśmy planu, by zniszczyć tego potwora. Potrzebowaliśmy pieniędzy, by sfinansować badania, leczenie i edukację. I przede wszystkim potrzebowaliśmy liderów politycznych, którzy rozumieliby powagę sytuacji.
Epidemia AIDS w latach 90. szalała i rozprzestrzeniała się nadal, bo nikt nie zagasił jej wtedy, gdy zaczynała się tlić słabym płomieniem.
Ogólnospołeczna nieczułość zaczęła się na samym szczycie. Prezydent Reagan wymówił publicznie słowo „AIDS” dopiero w 1985 roku, po czterech latach trwania epidemii i zdiagnozowaniu 13 tysięcy chorych. Nie wygłosił jednak oficjalnego przemówienia na temat AIDS aż do roku 1987. Prawdopodobnie nikt nie opisał lepiej tej oziębłości i marazmu rządzących niż dziennikarz Randy Shilts, którego wydana w 1987 roku książka A orkiestra grała nadal po dziś dzień pozostaje najbardziej wnikliwym studium tego, co się wydarzyło, i – co ważniejsze – tego, do czego doszło podczas pierwszych lat trwania epidemii AIDS. Książka ta pełna jest historii – i niektóre z nich tu przytoczę – zdesperowanych badaczy i lekarzy stojących w pierwszym szeregu walczących z AIDS, którzy błagali rządzących, administrację Reagana i Kongres o wsparcie finansowe ich działań i większe zainteresowanie tą chorobą. Za każdym razem byli jednak ignorowani. Także sam Shilts zmarł na AIDS w 1994 roku.
Shilts podkreślał, że wielu przedstawicieli administracji publicznie wysyłało obiecujące sygnały – na przykład Margaret Heckler, sekretarz Departamentu Zdrowia i Opieki Społecznej, która wygłosiła przemówienie przed Amerykańską Konferencją Burmistrzów w czerwcu 1983 roku. Dosadnie i z pełnym przekonaniem powiedziała zebranym: „Nic, co dziś powiem, nie będzie istotniejsze niż ten fakt: Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej uważa walkę z AIDS za swój najważniejszy priorytet”. Jednakże za kulisami podwładni Heckler zdawali się całkowicie zaprzeczać jej publicznym wypowiedziom. Miesiąc po tym, jak oznajmiła Kongresowi, że walka z AIDS jest w pełni finansowana przez departament, doktor Edward Brandt, zastępca sekretarza departamentu, napisał notatkę służbową, informującą, że „epidemia osiągnęła już tak wysoki poziom, że z powodu braku środków finansowych departament nie jest w stanie podejmować żadnych działań w kwestii AIDS”. Powiedział także, że wprowadzenie w życie jakichkolwiek nadzwyczajnych środków zapobiegania tej chorobie zostało „odłożone na późniejszy termin, odwołane lub całkowicie ukrócone”.
Z kolei w Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorobom Don Francis, epidemiolog przewodzący prowadzonym przez tę organizację badaniom nad AIDS, był o wiele bardziej bezceremonialny. W liście do dyrektora Centrum Chorób Zakaźnych napisał: „Liczba ludzi, którzy już zostali zabici przez AIDS, jest ogromna i wszystko wskazuje na to, że ta choroba nie zostanie powstrzymana, zanim nie umrą kolejne tysiące Amerykanów. Reakcja naszego rządu na tę katastrofę była o wiele za słaba”. W tamtych czasach taka wypowiedź rządowego naukowca wymagała od niego ogromnej odwagi. Doktor Francis i inni mu podobni byli prawdziwymi bohaterami w swoich wysiłkach mających na celu otwarcie oczu ich przełożonych oraz całego narodu.
Nie chodzi o to, że administracja Reagana i Kongres byli niezdolni do udzielenia zdecydowanej odpowiedzi na kryzys zdrowia publicznego. Jak zaznaczył Shilts, w październiku 1982 roku, kiedy to siedem osób zmarło na skutek zatrucia zawartym w Tylenolu cyjankiem, agenci federalni, cały stan oraz lokalni oficjele zmobilizowali wszelkie zasoby ludzkie i pieniężne w celu ustalenia, co się wydarzyło, i zapobieżenia powtórzenia się takiej sytuacji w przyszłości. Podejście z gatunku „wszyscy na pokład!” miało miejsce także kilka lat wcześniej w przypadku rzadkiej formy zapalenia płuc, później nazwanej chorobą legionistów, która dotknęła i następnie zabiła 34 ludzi podczas zjazdu organizacji kombatanckiej American Legion w Filadelfii w lipcu 1976 roku. A jednak AIDS – epidemia zabijająca w połowie lat 80. tysiące Amerykanów i ludzi na całym świecie – według prezydenta USA nie zasługiwała nawet na tyle uwagi, by wymówić jej nazwę publicznie.
Wspaniałomyślnie można by wytłumaczyć tę oficjalną bierność tym, że owi decydenci po prostu nie zdawali sobie sprawy, jak poważny był to problem. Jeśli było się lekarzem codziennie widującym pacjentów chorych na AIDS, epidemiologiem z Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorobom czy gejem mieszkającym w dzielnicy Greenwich Village w Nowym Jorku lub w dzielnicy Castro w San Francisco, można się było na własne oczy przekonać, że było to coś nowego i przerażającego. Wiedziało się, że jedynym sposobem na pokonanie tej choroby jest traktowanie jej tak poważnie, jak traktuje się coś, od czego zależy nasze życie. Bo przecież naprawdę tak było. Potrzebowaliśmy tego, co pewien prominentny badacz AIDS nazwał „grą o najwyższą stawkę”. Lecz dla wielu rządzących AIDS zdawało się raczej odległym, bliżej nieokreślonym zagrożeniem. Każdy znał jakąś osobę chorą na raka czy na cukrzycę. We wczesnych latach 80. większość nie znała jednak nikogo chorego na AIDS.
Wydaje mi się, że ludzie są z natury dobrzy i dlatego chcę wierzyć w to, że głównym powodem, dla którego AIDS nie poświęcono wtedy należytej uwagi, była ignorancja – że ludzie po prostu byli niedoinformowani. Lecz w głębi serca zdaję sobie sprawę, że to nie do końca prawda. Żyję już zbyt długo i widziałem zbyt wiele, by zaakceptować to, że AIDS było ignorowane, ponieważ nie rozumiano niebezpieczeństwa tej choroby. AIDS było ignorowane, ponieważ zbyt niewielu ludzi u władzy troszczyło się o tych, którzy się z nim zmagali.
Podczas obrad Kongresu w 1982 roku Henry Waxman, kongresmen z Kalifornii, jeden z pierwszych orędowników osób z HIV i AIDS, opisał to, co nadal uważam za sedno prawdy o tej epidemii: „Ta straszna choroba dotyka zwłaszcza tych, którzy są w naszym społeczeństwie najbardziej prześladowani i dyskryminowani – członków mniejszości seksualnych. Jej ofiary nie są typowymi, szacownymi Amerykanami. Są to homoseksualiści, głównie z Nowego Jorku, Los Angeles i San Francisco. Jestem pewien, że jeśli ta choroba pojawiłaby się na przykład pośród Amerykanów norweskiego pochodzenia albo pośród tenisistów, a nie pośród gejów, reakcja zarówno rządu, jak i środowiska medycznego byłaby inna”.
Oczywiście niebawem odkryto, że AIDS wcale nie jest chorobą gejów. Była to choroba, którą mógł się zarazić każdy człowiek w każdym zakątku świata. Mimo to AIDS przez całe lata 80. nosiło to gejowskie piętno i dla wielu religijnych i politycznych liderów była to wystarczająca wymówka, by odwrócić się plecami i obarczyć całą winą grupę, którą od zawsze darzyli niechęcią. Nawet dzisiaj AIDS pozostaje chorobą ściśle kojarzoną ze społecznością homoseksualną.
Aż się prosi, by przypomnieć całą tę czystą, niczym niezmąconą nienawiść, którą wylewano na gejów i chorych na AIDS. Jerry Falwell, założyciel stowarzyszenia Moralna Większość i jeden z głównych sprzymierzeńców prezydenta Reagana, powiedział, że „homoseksualiści pogwałcają prawa natury. Bóg ustanowił wszelkie prawa natury. Jeśli człowiek je ignoruje, musi się liczyć z konsekwencjami”. Pat Buchanan, zajmujący się niegdyś pisaniem przemówień dla Richarda Nixona przyszły kandydat na prezydenta, podzielał ten punkt widzenia: „Ci biedni homoseksualiści wypowiedzieli wojnę naturze, a teraz natura żąda od nich okrutnej kontrybucji”.
Trudno było nie wyczuć w tych wypowiedziach nuty złośliwej satysfakcji. Ludzie tacy jak Falwell od wielu lat zwiastowali, że Pan ukarze Amerykę za jej grzechy. No i w końcu sprawiedliwy Bóg zesłał plagę na tych pedałów, którzy łamią ustanowione przez Niego święte prawa. Niedobrze się człowiekowi robiło, słuchając tego. Lecz jeśli myślicie, że ta nienawiść była domeną jedynie konserwatywnych kaznodziejów i wojowniczych komentatorów, co powiecie o tym, co wydarzyło się w Teksasie w 1985 roku? To właśnie tam stanowy komisarz do spraw zdrowia zaproponował, by chorzy na AIDS zostali obłożeni kwarantanną i oddzieleni od reszty społeczeństwa. To także tam były burmistrz