nie bogów
KSIĘGA I
Biała diablica
(1494)
I
W pobliżu kościoła San Michele we Florencji wznosiły się składy sukna korporacji farbiarzy, należącej do wielkiego stowarzyszenia Gallimala. W jednym z takich składów królował bogaty kupiec florentyński Cipriota Bonnacorsi, jeden z dwudziestu tak zwanych konsulów, tworzących potężne stowarzyszenie kupieckie Gallimala.
W chłodny marcowy dzień starzec ten owinięty w szubę siedział nad olbrzymimi księgami rachunkowymi i sprawdzał kolumny cyfr. Podczas gdy się tym zajmował, drzwi uchyliły się i stanął przed nim stary wieśniak, któremu wydzierżawiał ziemie uprawne i winnice swojej willi San Gervasio w dolinie Mugnone.
Grillo trzymał w ręku duży koszyk pełen jaj, do paska miał uwiązane za łapki dwa żywe koguty.
– Przyniosłem wielkanocny upominek dla waszej miłości – rzekł, mrugając chytrymi oczkami.
– Jakże tam? – pytał Bonnacorsi. – Czy zebrałeś już parobków? Czy będzie można zacząć w dniu oznaczonym?
Grillo westchnął głęboko i namyślał się.
– Wszystko już gotowe i robotnika nie brak, ale może by lepiej nie szukać – odparł.
– Sam przecież mówiłeś, że nie ma czasu do stracenia, kto inny może wpaść na ten sam pomysł.
– To prawda, ale boję się. Teraz post, Wielki Tydzień, a nasza sprawa nieczysta.
– Ja biorę grzech na swoje sumienie. Ale czy coś znajdziemy?
– Naturalnie. Znam dobrze to miejsce. I nasi ojcowie znali pagórek za młynem. Niedawno, kopiąc glinę, robotnicy wydobyli diabła.
– Jakiego diabła?
– Miedzianego, miał koźle rogi, kopyta i dziwny pysk – taki, jak gdyby się śmiał albo skakał na jednej nodze i klaskał w dłonie; był pokryty pleśnią ze starości.
– I cóż z nim zrobili?
– Odleli z niego dzwon do nowej kaplicy archanioła Michała.
Cipriota oburzył się.
– Czemuż nie dałeś mi znać? – zawołał.
– Byliście wtedy w Siennie.
– Mogłeś do mnie napisać. Przysłałbym kogo, przyjechałbym sam, dałbym, ile zażądają, byłbym odlał dziesięć dzwonów. Osły! Topić na dzwon tańczącego Fauna, który był może dziełem Skopasa.
– To prawda, że głupi, ale nie gniewajcie się, panie. Zostali ukarani: od czasu jak zawieszono dzwon – było to dwa lata temu – robaki jedzą kartofle i wiśnie, a śliwki wcale nie rodzą. Zresztą dzwon nie ma ładnego głosu, nie przemawia do serca. Bo kto słyszał robić dzwon z diabła?… A ta ręka marmurowa, co to ją znaleźli w roku zeszłym na pagórku za młynem. I ona nam przyniosła nieszczęście.
– Powiedz mi, Grillo, jak żeście ją znaleźli?
– Było to na jesieni w wigilię świętego Marcina, przed samą wieczerzą. Zaledwie gospodyni postawiła misę na stole, aż tu wpada parobek Zacheo i woła: „Panie! Panie!”. „Co się stało?” – pytam. „Coś strasznego dzieje się na polu: trup wychodzi z garnka. Nie wierzycie? Pójdźcie zobaczyć”. Wzięliśmy latarnie. Było już zupełnie ciemno. Księżyc wychodził spoza lasu. Widzimy duży garnek. Opodal ziemia była skopana i wysuwało się coś białego. Patrzę. Ręka z cieniutkimi paluszkami, jak u miejskiej panny. Nachylam się. Ręka na mnie kiwa. Wtedy ja w krzyk i w nogi. Ale monna1 Bonda, nasza babka, trochę czarownica, mówi nam: „Czego się boicie, głupcy, toż ta ręka ani żywa, ani martwa, tylko kamienna”. Chwyta ją, wyciąga z ziemi jak marchew. Ręka była złamana przy kostce. „Babko – wołam – nie ruszajcie. Zakopmy ją prędko, bo nam nieszczęście przyniesie”. „Nie – mówi babka – trzeba naprzód zanieść ją do księdza, żeby odmówił egzorcyzmy”. Stara mnie oszukała. Nie zaniosła ręki do księdza, ale schowała ją za piec między gałgany, pomady, zioła i rozmaite graty. Gniewałem się, prosiłem, żeby oddała, a ona – nie i nie.
Od tego czasu leczy choroby. Jak kogo ząb boli – dotyka mu policzek tą ręką i opuchlina schodzi. Jak krowa nie chce dawać mleka, smaruje jej wymiona i mleko płynie od razu.
Po całej okolicy rozeszła się wieść o tych czarach. Stara zebrała dużo pieniędzy. Ale źle się to skończyło. Proboszcz, ojciec Faustyn, nie dawał mi spokoju, nawet z ambony wymyślał mi, przezywając „synem diabelskim”, groził, że poskarży się na mnie biskupowi, a łobuzy biegały za mną i wołały: „Grillo, Grillo, czarownik i jego babka czarownica; oboje sprzedali duszę diabłu!”. Ta przeklęta ręka śniła mi się w nocy. To mnie głaskała, to mnie dusiła. „Dość tego” – pomyślałem wreszcie. I kiedyś wstałem skoro świt, babka wyszła na pole po zioła, bo trzeba je zbierać, póki z nich rosa nie opadnie – otóż skorzystałem, że jej nie ma, wyłamałem zamek w jej kufrze, wziąłem rękę i przyniosłem ją wam, panie. Tandeciarz Loffo dawał mi za nią dziesięć soldów – wyście mi dali tylko osiem. Ale dla waszej miłości oddałbym nie tylko dwa soldy, ale i życie. Niech Bóg zsyła wszelkie błogosławieństwa na was i na madonnę Angelikę, i na wasze dzieci i wnuki.
– Tak, z twoich słów widzę, że znajdziemy ciekawe rzeczy pod górą.
– Znajdziemy, z pewnością, ale niechże wasza miłość i o mnie pamięta. Szepnijcie słówko sędziemu o ten szmat ziemi… Młynarz chce go sobie przywłaszczyć. Darowałem już sędziemu cielaka. Ale młynarz dał mu jałówkę. Chytrzejszy ode mnie. Sędzia przyzna mu słuszność. Nie opuszczajcież mnie, panie… Toż ja dla was gubię duszę. Dla rodzonej matki nie brałbym takiego grzechu na sumienie.
– Bądź spokojny, Grillo, sędzia jest moim przyjacielem. Idź do kuchni. Ugoszczą cię tam, jak należy. Dziś w nocy wyruszymy do San Gervaso.
Chłop wyszedł, kłaniając się nisko. Cipriota zamknął się w swojej pracowni, do której nikt nie miał wstępu.
Ta pracownia była istnym muzeum: posążki marmurowe i z brązu zdobiły jej ściany; na deskach, obciągniętych aksamitem, leżały stare monety i medale; duże skrzynie pełne były odłamków rzeźbionego marmuru.
Kupiec sprowadzał starożytności z Aten, ze Smyrny, z Halikarnasu, z Rodos, z Cypru, z Egiptu, z Azji Mniejszej. Prowadził handel, ale kochał się w sztuce.
II
W głębi składu, zarzuconego towarami po sam sufit i oświetlonego lampką płonącą przed obrazem Madonny, siedziało trzech młodzieńców: Doffo, Antonio i Giovanni.
Doffo, subiekt imć pana Bonnacorsi, chłopak rudy, brzydki, ale wesoły i dobroduszny, zapisywał do ksiąg ilość odmierzonego sukna. Antonio da Vinci, młodzieniec o twarzy starca, oczach zamglonych jak u ryby i rzadkiej czuprynie, mierzył zręcznie materiały. Trzeci, Giovanni Beltraffio, przybyły z Mediolanu, miał lat dziewiętnaście, był bardzo nieśmiały, patrzył na świat oczyma siwymi, niewinnymi, jak u dziecka. W chwili tej siedział na postawie sukna z nogami założonymi pod siebie.
– Do czego doszliśmy – szeptał Antonio głosem przyciszonym – odgrzebują pogańskie bogi! Wełna brunatna szkocka: trzydzieści dwa łokcie, osiem cali – mówił głośno, zwracając się do Doffa, który zapisywał cyfry w księdze rachunkowej.
Po zwinięciu sztuki Antonio odrzucił ją zręcznie, podniósł palec w górę i naśladując ojca Girolamo Savonarolę, zawołał:
– Gladius Dei super terram cito et velociter!2 Święty Jan miał widzenie prorocze w Patmos: anioł uchwycił szatana, zamienionego w smoka, okuł go w kajdany na lat tysiąc i wtrącił w przepaść. Potem zamknął i opieczętował przepaść, aby szatan nie mógł kusić ludzi przed upływem lat tysiąca. Dziś szatan został wypuszczony z więzienia, tysiąc lat ubiegło, bogowie, poprzednicy i sługi antychrysta wychodzą z ziemi, kruszą pieczęcie anioła, aby lud z drogi cnoty sprowadzić. Biada stworzeniom żyjącym,