do domu, pytając: „Gdzie trupy?”. I brać je będą na wozy, i utworzą z nich stosy, a potem je spalą.
O Florencjo, o Rzymie o Włochy! Minęły już czasy uczt i wesela! Wybiła dla was godzina śmierci. Bóg mi świadkiem, że chciałem słowami moimi podtrzymać te ruiny. Ale już nie mogę, sił mi braknie. Nic mi już nie pozostaje, jak zalać się łzami. Litości, Panie, litości! O mój biedny ludzie! O Florencjo! – Ostatnie słowa wyszły z ust jego szeptem, popłynęły nad tłumem i zamarły, jak powiew wiatru na liściach, jak westchnienie.
Savonarola przywarł ustami do krucyfiksu, padł na kolana, wybuchnął płaczem.
Kazanie było skończone. Wzniosły się dźwięki organów, głębokie, uroczyste i groźne, jak ryk oceanu.
Wśród kobiet zabrzmiało jedno słowo:
– Misericordia!5
A w odpowiedzi zawtórował jęk mężczyzn, podnoszących ku niebu okrzyk żalu i trwogi:
– Misericordia! Misericordia!
Dokoła Giovaniego wszyscy płakali. I on wreszcie w płacz uderzył. Przypomniał sobie własne grzechy, wszak chciał opuścić ojca Benedetta, zasilać swą wiedzę u zatrutej krynicy Leonarda. Przypominał sobie własny zachwyt dla Białej Diablicy. Wyciągnął ręce ku niebu i szeptał:
– Zgrzeszyłem w obliczu Twoim, przebacz mi, o Boże!
W chwili tej, podnosząc twarz łzami zalaną, ujrzał opodal strzelistą postać Leonarda. Malarz stał oparty o kolumnę, w prawej ręce trzymał swój nieodstępny zeszyt – ręką lewą, bo był mańkutem – rysował kaznodzieję, przenosząc wzrok z twarzy jego na ów szkic pobieżny.
On jeden w tłumie pozostał obojętny i chłodny. W jego oczach odbijała się tylko ciekawość. Łzy wyschły od razu na policzkach Giovanniego, modlitwa zamarła na ustach.
Gdy wychodzili z kościoła, zbliżył się do mistrza i prosił go, aby mu pozwolił obejrzeć ów szkic, skreślony przed chwilą.
Nie była to twarz Savonaroli, lecz potworna głowa starego szatana w mniszym habicie, bardzo podobna do kaznodziei, nosząca tak samo ślady umartwień i postów, które nie zdołały jednak pokonać dumy i grzesznych chuci. Dolna szczęka była wystająca, policzki chude, pomarszczone, brwi krzaczyste jeżyły się nad okiem wzniesionym ku niebu w modlitwie zaciekłej, upartej i jakby zjadliwej. Cała groza i fanatyczny szał tej twarzy były oddane z nieubłaganą siłą obserwacji.
Giovanni przypomniał sobie słowa, które słyszał w ustach malarza, gdy wracali razem z Florencji: L’ingegno del pittore vuol essere a similitudine dello specchio. Dusza malarza powinna być jako zwierciadło, odtwarzające wszystkie przedmioty, wszystkie poruszenia, wszystkie barwy, z zachowaniem własnej przejrzystości niewzruszonej. Uczeń fra Benedetta podniósł oczy na Leonarda i uczuł, że choćby miał zgubić duszę, choćby Leonardo był istotnie poplecznikiem Antychrysta, on, Giovanni, pójdzie za nim, bo pójść musi.
IX
Dwa dni potem do Florencji przybył Grillo i zwiastował bardzo złą nowinę Cipriocie Bonaccorsi, który, będąc zajęty sprawami handlowymi, nie miał czasu pomyśleć o przeniesieniu Wenery z willi do miasta.
Grillo opowiadał, że ojciec Faustyn opuścił San Gervasio i przeniósł się na probostwo do sąsiedniej wioski San Maurizio; tam, pod grozą kar piekielnych, zgromadził bandę wieśniaków; wśród nocy napadli na willę, wyłamali drzwi, zbili ogrodnika Strocco i związali kilku ludzi strzegących posągu. Ojciec Faustyn odczytał nad boginią modlitwę: Oratio supereffigies vasaque in loco antiqua reperta, w której kapłan modli się o oczyszczenie ze skazy pogańskiej przedmiotów wydobytych z ziemi i prosi Boga, aby je przemienił ku zbawieniu dusz i chwale Trójcy Świętej. Następnie potłuczono marmur na drobne kawałki, rzucono je w ogień, a gdy się rozpadły w proch, zrobiono z niego wapno i pobielono mur nowego cmentarza.
Słuchając tych opowiadań, Giovanni uczuł bunt w duszy. Tegoż dnia poszedł do Leonarda, prosząc, aby go przyjął do swej pracowni.
Leonardo zgodził się.
Wkrótce potem do Florencji doszła wieść, że Karol VIII, król Francji, stanął na czele wojska i zamierza podbić Neapol i Sycylię, a może nawet Rzym i Florencję.
Obywatele byli przerażeni, uważając to za spełnienie proroctw brata Girolamo Savonaroli. Zbliżała się chwila kary, miecz Pana zawisł nad Włochami.
KSIĘGA II
Ecce Deus. Ecce homo 6
I
„Jeżeli, z pomocą skrzydeł, orły mogą szybować w powietrzu; jeśli ciężkie okręty żaglowe mogą się utrzymać na wodzie, dlaczegóżby człowiek nie mógł ujarzmić wiatrów i wznieść się w przestrzeń, prując powietrze, za pomocą przyrządu do latania?”
Leonardo odczytał te słowa, pełne nadziei, które przed laty sześciu skreślił w jednym ze swoich zeszytów. Na marginesie wyrysowany był dyszel, z poprzecznym walcem metalowym, do którego przytwierdzone były skrzydła poruszające się za pociągnięciem sznurów.
Ta maszyna wydawała się potworna w porównaniu z tą, którą świeżo ukończył.
Nowy przyrząd przypominał nietoperza. Szkielet skrzydła, podobny do ręki, składał się z pięciu palców ruchomych, które mogły być zginane, a łączyły się ze sobą sznurami z surowego jedwabiu z dźwignią i podpórką na wzór muskułów.
Skrzydło podnosiło się za pomocą ruchomej listewki. Nakrochmalona materia jedwabna, ułożona jak płetwy gęsiej łapki, rozpościerała się i składała do woli. Skrzydła, w liczbie czterech, były przytwierdzane w tym samym porządku jak nogi u konia, miały czterdzieści łokci długości i osiem wysokości. Dla popchnięcia maszyny naprzód odsuwały się w tył, a dla wzbicia jej w górę spuszczały się na dół. Kierownik maszyny stawał przy sterze pokrytym piórami jak ogon ptaka i wsuwał nogi w strzemiona, które wprowadzały w ruch wszystkie sznury, dźwignie i listewki.
Ptak, wnosząc się do lotu, musi naprzód podnieść się na łapkach, aby móc skrzydła rozpostrzeć. Szczebelki trzcinowe spełniały funkcję łapek w maszynie latającej.
Po wyjeździe z Florencji Leonardo osiadł w Mediolanie. Tu, przez cały miesiąc, nie wychodząc z pokoju, udoskonalał swoją maszynę latającą. Jedno skrzydło już było gotowe, drugie jeszcze niepokryte materią. Pracownia mistrza była zarzucona przyrządami astronomicznymi, fizycznymi, kołami, śrubami; w głębi ogromnego, wysokiego pokoju był piec i kowadło.
Przy tym kowadle, między rozpostartymi skrzydłami maszyny, leżał człowiek uśpiony. W bladym świetle księżyca i paru łojówek przypominał olbrzymiego nietoperza, zrywającego się do lotu.
II
Dzień świtał. Zapach melasy, mięty i macierzanki dolatywał z ogrodów otaczających dom Leonarda na przedmieściu Mediolanu. Pod oknami świergotały ptaki. W pracowni rozlegały się głosy uczniów.
Było ich dwóch: Giovanni Beltraffio i Andrea Selaino. Giovanni kopiował wzór anatomiczny, Selaino, piękny jasnowłosy młodzieniec o pogodnej, niewinnej twarzyczce, obrabiał deszczułkę lipową, aby móc na niej malować.
– Jak sądzisz? – spytał go Beltraffio. – Czy mistrz Leonardo skończy prędko swoją maszynę?
– Bóg raczy wiedzieć – odparł Andreo. – W zeszłym roku pracował nad nią przez dwa miesiące i nic nie zrobił.
Do pracowni