miejsce Matki Najświętszej – Wenus grzesznica i kusicielka. Należałoby palić takie obrazy i popioły z nich na cztery wiatry rozpraszać.
Z zamglonych oczu subiekta-fanatyka padały błyskawice gniewu. Giovanni przeczyć mu nie śmiał.
– Antonio – rzekł wreszcie, po długim pasowaniu się ze sobą – słyszałem, że twój krewniak Leonardo da Vinci przyjmuje uczniów do swej pracowni. Od dawna już mam wielką ochotę dołączyć do niego.
– Jeżeli chcesz zgubić duszę, idź do Leonarda – przerwał mu Antonio.
– Jak to? Dlaczego?
– Choć jest moim krewniakiem, choć starszy ode mnie o lat dwadzieścia, ostrzegam cię, bo Pismo święte powiada: „Po pierwszej i drugiej przestrodze odwróć oblicze od heretyka”. Leonardo jest heretykiem i niedowiarkiem. Trawi go pycha szatańska. Zdaje mu się, że za pomocą matematyki i czarnej magii odsłonił tajemnice natury.
Antonio podniósł oczy ku niebu i przytoczył słowa z ostatniego kazania Savonaroli:
„Mądrość tego świata jest szaleństwem wobec Boga. Biada mędrcom: wszyscy pójdą do przybytku szatana! Tutti vanno al casa del diavolo”.
– Czy słyszałeś, Antonio – spytał znowu Giovanni, jeszcze trwożliwiej – czyś słyszał, że imć Leonardo bawi teraz we Florencji? Przybył z Mediolanu.
– Po co?
– Książę przysłał go tu w celu zakupienia obrazów po nieboszczyku Wawrzyńcu Wspaniałym.
– A niech sobie przyjeżdża. Co mnie to obchodzi! – przerwał Antonio, odwracając się plecami i zaczął odmierzać sztukę zielonego sukna.
Dzwony kościoła wzywały na nieszpory. Doffo przeciągnął się leniwie i zamknął księgę. Dzień pracy dobiegł kresu.
Giovanni wyszedł. Pośród mokrych dachów przezierało niebo zamglone. Powietrze było ciche i ciepłe. Nagle z otwartego okienka sąsiedniej uliczki doleciały słowa pieśni:
O vaghe montanine pastorelle!
Głos był dźwięczny i młody. Po wtórującym mu miarowym szmerze Giovanni domyślił się, że to prządka śpiewa przy kądzieli.
Stanął i słuchał – teraz dopiero uprzytomnił sobie, że to wiosna i uczuł silniejsze tętno serca. Zrobiło mu się rzewnie, stał długo, z oczyma wzniesionymi ku oknu, a w uszach brzmiały mu wciąż słowa pieśni.
Wreszcie westchnął i wszedł do domu konsula Gallimali. W wielkiej izbie, służącej za bibliotekę, siedział pochylony nad księgą Giorgio Merula, kronikarz dworu mediolańskiego.
III
Merula przybył do Florencji z rozkazu swego pana, w celu nabycia kosztownych dzieł z biblioteki Wawrzyńca Medyceusza. Jak zwykle zamieszkał w domu swego przyjaciela Cipriota Bonnacorsi, wielkiego miłośnika starożytności.
Uczony historyk poznał przypadkowo Giovanniego Beltraffio w oberży na gościńcu mediolańskim i pod pozorem, że on, Merula, potrzebuje kopisty, a Giovanni ma piękne i czytelne pismo, przyprowadził go ze sobą do Cipriota.
W chwili gdy Giovanni wszedł do pokoju, Merula zajęty był przeglądaniem zbutwiałego rękopisu, przypominającego stary psałterz.
– Dobry wieczór, braciszku zakonny – powitał go starzec, nazywając tak Giovanniego z powodu skromności młodzieńca. – Tęskniłem już za tobą. Myślałem: gdzie też on siedzi tak długo? Czy się zakochał? Nie brak ładnych dziewcząt we Florencji. A miłość – nie grzech. I ja czasu nie tracę. Chcesz, pokażę ci, co znalazłem? Albo nie. Gotów byś jeszcze wypaplać. Kupiłem to u Żyda, tandeciarza, za pół darmo. No, pokażę ci, ale pamiętaj, nie mów nikomu… Zbliż się do światła.
Wskazywał mu palcem kartę pokrytą pismem długim, spiczastym; były to psalmy, modlitwy, a na marginesach nuty do śpiewu, wyrysowane niezręcznie.
Otworzył księgę w innym miejscu. Podsunął ją pod światło. Tam gdzie Merula wyskrobał pismo nożykiem – były drugie litery, a właściwie jakby cienie liter – blade, zatarte.
– No i cóż? Widzisz! Widzisz! – rzekł uroczyście.
– Co to znaczy? Skąd to pochodzi? – pytał Giovanni.
– Sam jeszcze nie wiem. Przypuszczam, że to szczątki starej antologii. Są to może skarby helleńskiej muzy, jeszcze nieznane światu. I pomyśleć, że gdyby nie ja, pozostałyby zatarte.
Merula był pewien, że jakiś mnich kopista z wieków średnich, pragnąc spożytkować ten cenny pergamin, zeskrobał litery pogańskie i pisał na nich psalmy.
Promień słońca, przeciskając się przez chmury, wcisnął się do pokoju i rozświecił go blaskiem różowym; przy tym świetle zatarte litery widoczne były wyraźniej.
– Patrz! Patrz! Umarli zmartwychpowstają – szepnął Merula z zachwytem. – Zdaje mi się, że to hymn do bogów Olimpu. Można odczytać wyraźnie pierwszą zwrotkę.
I tłumaczył z greckiego:
Chwała niech będzie Bachusowi,
uwieńczonemu liściem winnym.
I Chwała tobie, Febusie, boski i groźny łuczniku,
Potężny zabójco synów Nioby.
– A oto hymn do Wenery – tej, która cię takim strachem przejmuje, mały braciszku zakonny:
Chwała tobie, matko Afrodyto złotonoga.
Radości bogów i ludzi.
Wiersz urywał się, pokryty kościelnym tekstem.
Promień światła zagasł, w pokoju kładły się cienie. Merula wyjął kryształowy flakon i częstował młodzieńca.
– Wypij za moje zdrowie – prosił.
Giovanni odmówił.
– No to ja wypiję za twoje. Dlaczegoś taki smutny? Co ci jest dzisiaj, braciszku? Tak wyglądasz, jak gdybyś chciał się utopić. A może Antonio znowu przepowiedniami cię spłoszył? Przyznaj się, rozmawiałeś z Antoniem?
– Tak.
– O czym?
– O Antychryście i mistrzu Leonardo da Vinci.
– Tak, tak, marzysz tylko o Leonardzie. Rzucił na ciebie czary. Słuchaj, dziecko, otrząśnij się z tych uroków. Zostań przy mnie. Ja cię nauczę łaciny, zostaniesz juryskonsultą, mówcą albo nadwornym poetą. Będziesz bogaty, sławny. Co warte malarstwo? Już Seneka nazywał je „rzemiosłem niegodnym człowieka wolnego”. Spójrz na malarzy – każdy z nich gbur i nieuk.
– Słyszałem, że imć Leonardo da Vinci jest wielkim uczonym.
– Uczonym? Wątpię. Nie umie nawet czytać po łacinie. To mi dopiero uczony!
– Powiadają – ciągnął dalej Beltraffio, nie dając się stropić – powiadają, że wynalazł maszyny przedziwne i że jego spostrzeżenia nad przyrodą…
– Maszyny! Spostrzeżenia! Przyglądać się ptakom i na ich obraz tworzyć latawce, wpatrywać się w rośliny – to dziecinna igraszka.
Starzec położył rękę na ramieniu chłopca i rzekł poważnie:
– Słuchaj, Giovanni, i zapamiętaj sobie moje słowa: mistrzami dla nas powinni być Grecy, Rzymianie. Oni dokonali wszystkiego, co tylko człowiek zdziałać potrafi. Nam zostaje naśladownictwo, albowiem uczeń nie może swego mistrza prześcignąć.
Napił