zmalał. Weźmy na przykład naszego księcia mediolańskiego, Ludovico il Moro. Jestem u niego na żołdzie, piszę jego historię, porównuję do Pompejusza i Cezara tego tchórzliwego zająca, tego dorobkiewicza; ale w duszy, Giovanni, ale w głębi duszy…
Stary dworak obejrzał się trwożnie i nachylając się nad młodzieńcem, szepnął mu na ucho:
– Poczucie wolności nie zagasło i nigdy nie zgaśnie w sercu Meruli. Tylko nie powtarzaj tego nikomu. Dożyliśmy ciężkich czasów. Wstyd patrzeć na dzisiejszych ludzi. Śmieją zadzierać głowy do góry i porównywać się do mężów starożytnych.
Umilkł, zwiesił głowę na piersi, dwie grube łzy toczyły się po zwiędłych policzkach.
Służący wniósł światło i zamknął okiennice.
Tej nocy Beltraffio nie mógł usnąć, myślał wciąż o Leonardo da Vinci.
IV
Giovanni przybył z Mediolanu do Florencji wysłany po farby przez swego wuja Oswalda Ingrima, słynnego szklarza – magister a vitriatis3. Oswald malował szyby w zakrystii mediolańskiej katedry.
Giovanni był sierotą, synem nieprawym Oswaldowego brata, kamieniarza Reinholda Ingrima, z Grazu; nazwisko Beltraffio otrzymał po matce, rodem z Lombardii. Wedle słów stryja, ta kobieta pociągnęła Reinholda w przepaść ruiny.
Młodzieniec rósł samotnie w domu srogiego stryja, a wzrastał wśród opowiadań o szatanach, czarownicach, wśród legend o Białej Diablicy z twarzą kobiety.
Gdy Giovanni, będąc malutki, płakał po nocach, Oswald straszył go tym potworem. Dziecko uciszało się od razu i chowało głowę w poduszki, ale mimo woli było zaciekawione i pragnęło ujrzeć Białą Diablicę.
Stryj oddał chłopca na naukę do fra Benedetto, mnicha trudniącego się malowaniem psałterzy. Był to staruszek świętobliwy i dobroduszny. Przed rozpoczęciem każdej pracy pościł i czuwał, wzywał pomocy Chrystusa, Najświętszej Panny i św. Łukasza Ewangelisty, pierwszego chrześcijańskiego malarza. Ilekroć miał odtwarzać Ukrzyżowanie, zalewał się łzami.
Giovanni kochał mnicha i uważał go dawniej za największego mistrza. Ale od pewnego czasu tracił wiarę w staruszka, albowiem ten, po wykładzie jedynej, znanej sobie reguły anatomicznej, że: „długość ciała mężczyzny odpowiada ośmiu długościom i dwóm trzecim twarzy” – dodawał z pogardą: „Ciałem kobiety zajmować się nie warto – nie ma ono żadnych proporcji”.
Wierzył w ten pewnik równie głęboko, jak i w to, że ryby i wszystkie zwierzęta pozbawione rozumu są ciemniejsze u góry, a jaśniejsze u dołu i że mężczyzna ma o jedno żebro mniej od kobiety, albowiem Bóg wyjął Ewę z żebra Adamowego.
Wątpliwości zakradały się już od dawna do serca Giovanniego. Ogarniał go „szatan świeckiej mądrości”. A gdy krótko przed wyruszeniem do Florencji młody uczeń fra Benedetta miał sposobność ujrzeć kilka rysunków Leonarda da Vinci, zwątpienie wzrosło w nim tak dalece, że nie mógł już z nim walczyć.
Owej nocy, leżąc obok mistrza Meruli, zastanawiał się głęboko i starał się dociec prawdy, ale myśli plątały mu się coraz bardziej, wreszcie zaczął się modlić w te słowa:
„O Boże! Nie opuszczaj mnie, dopomóż! Jeżeli imć Leonardo jest niedowiarkiem, jeżeli jego nauka jest grzeszna, spraw, żebym nie myślał o nim i zapomniał o jego rysunkach! Nie wódź mnie na pokuszenie, bo nie chcę w grzech popadać. Ale jeśli można Cię chwalić szlachetną sztuką malarską, jeżeli można, bez grzechu, nauczyć się tego wszystkiego, czego nie umie fra Benedetto, a więc anatomii, perspektywy, zasad światła i cienia, to w takim razie, o Boże, daj mi silną i niewzruszoną wolę, oświeć moją duszę, aby się pozbyła wątpliwości, spraw, żeby imć Leonardo przyjął mnie do swojej pracowni i żeby fra Benedetto – on taki dobry – przebaczył i zrozumiał, że nie zawiniłem wobec Ciebie, o Boże!”
Po tej modlitwie Giovanni doznał ulgi i mógł zasnąć spokojnie. Nazajutrz rano imć Giorgio obudził go wcześnie i zaproponował, że go weźmie ze sobą do San Gervasio i pokaże mu wykopaliska. Giovanni spieszył się bardzo, bo mu powiedziano, że Leonardo da Vinci weźmie udział w tych poszukiwaniach.
V
Deszcz ustał. Wiatr północny rozproszył chmury. Gwiazdy błyszczały na niebie, jak lampki przed obrazem świętych.
Smolne łuczywa płonęły jasno, rzucając iskry dokoła. Droga biegła doliną wzdłuż potoku Mugnone. Przebywszy kilka nędznych wiosek, doszli niebawem do wzgórza, na którym młyn się wznosił.
Czekali już tam wyrobnicy z motykami, Grillo wskazał miejsce. Imć Cipriota kazał kopać. Motyki zanurzyły się we wnętrzu ziemi. Nagle nietoperz musnął policzek Beltraffia. Chłopak drgnął.
– Nie bój się, braciszku – uspokajał go Merula – nie odgrzebiemy diabła.
Łopata stuknęła o jakiś twardy przedmiot.
– Zapewne kości – rzekł ogrodnik Strocco. – Cmentarz dochodził dawniej aż tutaj.
Od strony San Gervasio dolatywało psów szczekanie.
„Zbezcześcili grób – myślał Giovanni. – Trzeba stąd uciekać. Nie chcę maczać palców w świętokradztwie”.
Nagle z głębi dołu, w którym stał Grillo, rozległy się rozpaczliwe okrzyki.
– Ratujcie! Trzymajcie! Zapadam!
Nic nie było widać wśród ciemności, bo latarenka Grilla zgasła. Słychać było tylko jego sapanie i szamotanie się w dole. Dopiero po chwili, w świetle nowych latarni, ujrzano belki, zasypane ziemią, podobne do sklepień lochów podziemnych. Zapadły się ono pod ciężarem Grilla.
Dwóch robotników, młodych i silnych, wsunęło się ostrożnie w otwór, aby wydobyć czynszownika.
Nagle doleciał okrzyk radosny:
– Bałwan! Bałwan! Śliczny bałwan! – wołał Grillo.
– Po cóż tak krzyczeć! – upominał go przezornie Strocco. – To może szkielet osła.
– Nie, nie, bałwan, tylko ma rękę odtrąconą. Ale nogi, twarz, piersi, wszystko całe! – wołał Grillo uszczęśliwiony.
Giovanni przypadł do ziemi i zaglądał w otwór.
Gdy usunięto sklepienie, imć Cipriota kazał wszystkim odejść i nachylił się nad wykopanym dołem.
Giovanni wsunął także głowę i pomiędzy ceglanymi ścianami ujrzał ciało białe i nagie – wydawało się różowe i ciepłe w migającym świetle pochodni.
– Wenus! – szepnął Giorgio z zachwytem. – Wenus Praksytelesa! No, winszuję, imć Cipriota. Gdyby ci dano księstwo Mediolańskie i Genuę w dodatku, nie byłbyś szczęśliwszy!
Bogini wychodziła powoli, unoszona przez grabarzy; z tym samym uśmiechem pogodnym, jak niegdyś, z morskiej piany, dziś wyłaniała się z podziemnych czeluści, z grobu, w którym kilkanaście wieków przebyła.
Merula powitał ją wierszem:
Chwała Ci, Matko Afrodyto, złotonoga,
Radości bogów i ludzi!
Wszystkie gwiazdy już pogasły, oprócz jednej – Wenery, świecącej jak brylant na wschodzie w blasku jutrzenki. A bogini zdawała się podnosić głowę i na jej powitanie z grobu wychodzić.
Giovanni spojrzał w jej cudną twarz i szepnął:
– Biała